wtorek, 20 grudnia 2011

Z natury naprawdę jestem bardzo miła

Wbrew tym kalumniom i insynuacjom na mój temat, które szerzą złośliwi ludzie, to ja z natury jestem życzliwym i sympatycznym człowiekiem. Jeśli ktoś tego nie widzi, to znaczy, że nie zasłużył sobie na moją dobroć;) To że jestem złośliwa wcale nie znaczy, że nie potrafię być uprzejma. Serio, serio. Zawsze pomagam, jak widzę, że ktoś tej pomocy potrzebuję. A to pomogę wysiąść z pociągu starszej pani, a to zaprowadzę niewidomego do sklepu, a to przepuszczę kogoś w kolejce, bo słyszę, że się spieszy. Cud miód malina dziewczyna, no! Dlatego tym bardziej nie wiem, skąd to się bierze, że na dworcach pkp wychodzi ze mnie jakaś taka nienawiść do ludzi.

Podobno nie tylko ja tak mam. Dworce PKP będąc Mekką bambarył są wyjątkowym miejscem, w którym skupia się zawsze cała złość wszechświata. Oczywiście można tam też spotkać życzliwych ludzi i niebambaryły - na przykład mnie - ale to rzadkość. Już nawet nie o te bambaryłostwo chodzi. Samo słuchanie ludzi w kolejce po bilet mnie wkurza.

Nie powiem, że jestem jakąś fanką żuli koczujących na dworcach. Boję się ich trochę, a tych śmierdzących niestety też brzydzę. Ale nie wnikam w ich historie, więc staram się nie oceniać ich. Dlatego odezwał się we mnie duch wielkiego, murzyńskiego boksera*, kiedy usłyszałam, jak chłopak dziewczynie opowiadał swoje stary czasy, kiedy to "chodziło się na dworce napierdalać bezdomnych". Ech. Mam nadzieję, że moje supermoce w końcu się ujawnią i będę mogła zabijać przez moje spojrzenie pełne pogardy.

Później jednak sytuacja sprawiła, że się nawet z tym chłopakiem zsolidaryzowałam, bo jak wiadomo nic nie jednoczy bardziej niż wspólny wróg. Mimo mojej empatii dla świata uważam, że jednak powinno się przestrzegać pewnych norm społecznych. Jedną z najważniejszych takich nakazów jest ten, że nie należy się zwierzać wszystkim napotkanym ludziom. Teraz jest tyle okazji, żeby opowiedzieć o swoich problemach publicznie - można się uzewnętrznić w Internecie, zadzwonić do Uwagi albo porozmawiać w toku z Ewą Drzyzgą. Jednej pani jednak się coś pomyliło i wymyśliła sobie, że żeby nabyć bilet, musi najpierw opowiedzieć pani w okienku nie tylko gdzie chce jechać, ale też jak chce stamtąd wrócić i co najważniejsze - po co ona tam jedzie. Nie powiem - poruszająca historia o chorej córce, która jest w szpitalu i ma grupę inwalidzką i ona tam do niej jedzie, żeby potem ją zabrać do sanatorium. No w "Sukcesach i porażkach", czy innej poczytnej gazecie z życia wziętej, pewnie chętnie by to wydrukowali. Ale nie wiem, czemu ludzie zamiast zdążyć kupić bilet na zaraz odjeżdżający pociąg, muszą wysłuchiwać tej historii. Przecież jak sobie potem w "Sukcesach i porażkach" to przeczytają w podróży, to może nawet łzę uronią. A tak to w kolejce było słychać głosy, jakby ludzie chcieli zaraz zakończyć tę historię. Na miejscu, niezwłocznie i nieodwracalnie.

Ale na szczęście jak się tak człowiek już tak poirytuje, to na koniec może w tym przybytku bambaryłostwa, zauważyć jakiś element humorystyczny. Ja na przykład widziałam fankę Dody namber łan. I wcale nie chodziło o to, że kiczowata blondi czy coś. Normalna dziewczyna. No prawie. Zapatrzyła się chyba na naszą gwiazdę, która ostatnio zabłysnęła paradując z gołą pupą i postanowiła powtórzyć ten wyczyn, chociaż na mniejszą skalę. Przeszła się więc rzeczona niewiasta przez tunel prowadzący do peronów w przykrótkiej kurteczce, która nie zdołała okryć jej zgrabnej skądinąd pupy, która była obleczona li i jedynie w cienkie, przezroczyste rajstopki. Może jeszcze miały stringi - aż tak się nie przyglądałam. Wystarczyło mi, że w ziąb chodziła z niemal gołymi pośladami. Można by rzec, że dziewczyna po prostu powielała najlepsze wzorce od największych gwiazd popu.

Ale stop. Już się nie wyzłośliwiam. Oczywiście, że piszę to z zazdrości, bo ja bym moich ocellulitowanych pośladów tak nie wystawiła na światło dzienne. Zazdrość to jednak paskudna cecha. Już przestaję.



*ten duch we mnie siedzi i ukazuje się, kiedy mam okazję pograć w boks na xboxie. Nawet jak padam na matę przy pierwszym strzale, a potem nie umiem wstać, bo do gry używam tylko jednego przycisku, to robię przy tym jazgotu za całą arenę publiczności.

piątek, 16 grudnia 2011

Poranki w akademiku cz. II

Właśnie poznałam dalszą część przygód kolegi w majtkach. Moja koleżanka, która mieszka kilka pięter wyżej przypomniała mi, że ten chłopak, jak przyszedł do nas później to już nie miał bluzy. Wiedziała o tym dlatego, że trafił też do nich, ale dopiero o 15. Był już trzeźwy, ale miał mały problem. Chodził po akademiku i szukał swoich ubrań, bo przybalował w nocy i obudził się tylko w podkoszulku, majtkach i skarpetkach i nie wiedział, gdzie ma resztę ubrań. Niestety nie wiemy, gdzie spał przez ten czas i czy uczciwy znalazca oddał mu zgubione części garderoby;)

wtorek, 13 grudnia 2011

Poranki w akademiku

Wątek mojego życia w akademiku już tutaj się pojawiał, ale w zasadzie najczęściej podkreślałam, że mój akademik niewiele ma wspólnego z tym stereotypowym. Żyjemy tu raczej jak w bloku. Rzadko tutaj nam jakieś imprezy przeszkadzają, czy coś. Dzisiaj rano jednak w końcu miałyśmy okazję poczuć się, jakbyśmy uczestniczyły w dowcipie o studentach w akademiku.

Godzina 7. Jak dla mnie prawie noc, ale musiałam wstać, żeby sobie powtórzyć jeszcze coś przed kolokwium. Zaspana w różowych piżamkach robię sobie śniadanie w kuchni. Nagle wyrwało mnie z otumanienia najpierw szarpnięcie za klamkę, a potem dzwonek do drzwi. Patrzę się na Szyszkę, ona na mnie i nie wiemy o co chodzi. Raczej o tej porze nie miewamy gości. No ale jak dzwoni, to chociażby z ciekawości musiałam otworzyć. No to otwieram a tam stoi obcy mi chłopak. W bluzie, skarpetkach i majtkach. I niczym więcej. Jak gdyby nigdy nic, ładuje mi się do modułu. Zagrodziłam mu drogę drzwiami i wielce zaskoczona mówię:
- Cześć, a Ty czego tu szukasz?
- Wpuść mnie... - powiedział. Chociaż powiedział to dużo słowo. Było słychać, że jego dykcji przeszkadzały jakieś substancje wyskokowe.
- Ej, ej! Pomyliłeś chłopie moduły. Nara.

Trzasnęłam drzwiami i spojrzałam się na Szyszkę wzrokiem pt. What the fuck? Stwierdziłyśmy, że dobrze, że zamykamy drzwi na zamek. No ale w sumie nam też się zdarzyło wejść przez pomyłkę do czyjegoś modułu. Nawet na trzeźwo. Więc jakoś przeszłyśmy nad tym do porządku dziennego. Zwłaszcza, że usłyszałyśmy walenie drzwi na korytarz, więc nasz lunatyk musiał już sobie pójść.

Minęło może kilka minut i znów dzwonienie do drzwi. No bez kitu! Tym razem postanowiłyśmy to olać. Może chłopakowi się w końcu uda wyjść z labiryntu korytarzy. Albo wyślą po niego ekipę poszukiwawczą. Usłyszałyśmy, że kolega sobie poszedł, więc zajęłyśmy się sobą.

Kilka minut później słyszymy nachalne pukanie. My nic. Chłopak się nie poddał i zaczął dzwonić. Wkurzyłam się i idę do drzwi. Otwieram je i nikogo nie ma. Oglądam się, więc na boki i jest! Stoi sobie osobnik w samych gaciach oparty o ścianę i patrzy się na mnie oburzonym wzrokiem:
- Ej koleś! Już Ci mówiłam! POMYLIŁEŚ MODUŁY! Jakiego numeru pokoju szukasz?
- Tego... Na pewno to jest ten - odpowiedział z wielkim wysiłkiem.
- Już Ci mówiłam. Tutaj mieszkają dziewczyny! Tu i w module obok. Więc na pewno tutaj nie mieszkasz!
- Ale ja właśnie szukam dziewczyn.
- Ale na pewno nie nas! Ja cię nie znam więc nie mnie szukasz na pewno.
- Ty nie wiesz... Ale ty nie wiesz. - i dla zobrazowania słów jeszcze mi palcem pogroził.
- No dobra koleś. Nie będę z tobą gadać.

I trzasnęłam drzwiami. Co się z kolegą stało - nie wiem. Może jeszcze ze trzy razy okrążył akademik i wrócił pod nasze drzwi. A może odnalazła go jakaś ekipa poszukiwawcza. No niestety, nie poleciałam na chłopaka w samych gatkach. A kto wie? Może to był ten książę z bajki, o którym dziewczyny marzą, że zapuka do ich drzwi. Do naszych zapukał aż trzy razy, a my go nie wpuściłyśmy.

PS I. Poranek dalej mi upłynął równie ciekawie, bo jakiś Erasmus śpiewał sobie dzisiaj w tramwaju "Amistalowa" i jakieś takie inne songi w tym stylu, rozbawiając wszystkich w wagonie. A gdy jednej dziewczynie coś upadło - może z wrażenia - szczęśliwy krzyknął: "Yeah girls! Make noise!"

PS II. Nie pojawiają się w tej historii moje współlokatorki z modułu z pokoju obok, bo nie mieszkają już z nami. Nie ma się czym chwalić, bo generalnie wyniosły się, bo nie podobało im się nasze towarzystwo. Ale dzięki temu na razie mamy moduł tylko dla siebie i jest szansa, że jak dadzą nam kogoś nowego, to będzie to tym razem ktoś fajny;)

środa, 30 listopada 2011

Zakręcony Dziobak

Jako że mam mało wysublimowane poczucie humoru, to jednym z moich ulubionych żartów jest następujący suchar:

Zawsze mnie to śmieszy. Chyba już wiem czemu. Bo tak szczerze mówiąc to ze mnie jest taka zakręcona kurka/ zakręcony kurek. Ostatnio już to moje zakręcenie osiągnęło apogeum...

Zaczynało się niewinnie. Jak każdemu zdarzało mi się o czymś zapominać, pytać się o to samo po trzy razy, nie pamiętać jak, kto ma na imię, itp. Takie figle mózg płata każdemu, więc no trudno. Mam nadzieję, że też nie tylko mnie się zdarza np. wejść odruchowo do jakiegoś sklepu, chociaż szłam do innego. Wtedy zawsze rytualnie zakręcę się w kółko i wyjdę, że niby nie znalazłam tego, po co przyszłam. Co jest zgodne z prawdą skoro np. wejdę do spożywczego zamiast do sklepu z ubraniami. No ale to nadal nie jest nic dziwnego.

Trochę bardziej dziwne jest, to co niestety często mi się zdarza, gdy biegam po schodach. To jest zdecydowanie jakiś spisek. Otóż żeby wyjść z modułu na schody, trzeba u nas pokonać kilka par drzwi i niektórzy się gubią, ale nie ja która mieszkam tam 5. rok. Ale rozkład jest identyczny na wszystkich piętrach. Dlatego wciąż nie mogę odgadnąć, czemu jak wchodzę na korytarz na ostatnim piętrze, żeby zjechać windą do siebie (bieganie w dół po schodach jest niewskazane ze względu na stawy), to za każdym razem wydaje mi się, że ktoś tam coś pomylił. Bo za każdym razem te windy wydają mi się być po innej stronie niż na naszym piętrze. Nie wiem jak to jest możliwe. Mimo że kiedyś śniły mi się windy, które jeździły nie tylko w pionie, ale też w poziomie, to o tak zaawansowaną technikę naszego akademika nie podejrzewam. Tak czy siak, zawsze te windy są po niewłaściwej stronie wg mnie. Stąd też wynika mój problem, że za każdym razem  jak zjadę tą windą, która wg mnie jest po złej stronie, to odruchowo idę w kierunku, gdzie wg mnie powinien być nasz moduł. Mijam moduł sąsiedni zastanawiając się po jakiego grzyba, mają otwarte drzwi na oścież. Wchodzę do modułu... A tam nam płytki zmienili. O oł! To nie nasz. Szybciorem uciekam, więc stamtąd, żeby mnie nie zczaili.

Identyczna sytuacja zdarzyła mi się już kilka razy. W końcu się wkurzą, że ktoś ciągle im włazi do modułu, przyczają mnie i mi nastukają. A mam podejrzenia, że mieszkają tam Azjaci (niejaki Haruka). Więc nie daj Boże jakieś kung fu na mnie zastosują. No ale nie moja wina, że mi zawsze te windy przestawiają, tam gdzie nie powinny być.

Ale to też jest jeszcze nic! Ostatnio kiedy był u mnie Goro, jak na dobrą gospodynię przystało zrobiłam nam herbatkę. Sobie zrobiłam zieloną, a że zielona musi się długo parzyć, to nie wyciągałam woreczka. Wzięłam dwa kubki i ruszyłam z kuchni do pokoju, gdzie czekał na mnie Goro. Że obie ręce miałam zajęte, to aby zamknąć za sobą drzwi musiałam odstawić na chwilę jeden kubek na grzejnik w korytarzu. Zajęło mi to sekundę i zaraz poszłam na górę. Usiadłam, wzięłam łyka herbaty i coś mi nie pasuje:
- Ej? Kiedy ja wyjęłam woreczek od herbaty?
- Przy mnie go nie wyjmowałaś. Wyrzuciłaś go na pewno na dole.
- E nie. Przecież to jest zielona. Musi się dłużej parzyć. No nic. Pewnie odruchowo go wyjęłam.

Zeszłam na dół i zobaczyłam, że na podstawku leży woreczek od tej samej herbaty, którą piłam. Włożyłam go z powrotem do kubka i więcej o tym nie myślałam.

Na drugi dzień siedzimy sobie w salonie i wchodzi do pokoju moja siostra z wielce zdegustowaną miną.
- Co za świnia położyła woreczek od herbaty na grzejniku w korytarzu?
- Co? - druga siostra i mama wybuchnęły śmiechem.
- No woreczek od zielonej herbaty leżał na grzejniku. Po kiego grzyba kłaść woreczek od herbaty na grzejniku?
- Od zielonej? Hmm... To chyba mój... - musiałam się przyznać, bo nikt oprócz mnie w ciągu ostatnich 2 dni jej nie pił.
- Po co go tam zostawiłaś?
- A żebym ja to wiedziała? Nawet nie pamiętam, kiedy i jak to zrobiłam.

Totalne zaburzenia mózgu, mówię Wam. Normalnie jakby mi się film urwał. Może opary z zielonej herbaty mają jakieś narkotyczne właściwości jeszcze nie zbadane.

Także jeśli spotkacie kiedyś jakiegoś zagubionego Dziobaka, co to nie będzie wiedział, jak się nazywa i co tutaj robi, to oddajcie go w dobre ręce. Bardzo proszę.

środa, 23 listopada 2011

Głębokie postanowienie

Tak się składa, że ostatnio wymyślanie różnych postanowień stało się można by rzec, jednym z moich głównych zajęć. Ja myślę, że ja jakimś strategiem powinnam zostać, albo ministrem. O tak! Teka ministra byłaby w sam raz, bo ostatnio dobrze mi idzie wymyślanie jakichś wielkich idei, które miałaby zrewolucjonizować świat - a przynajmniej ten mikro świat Dziobakowy - a następnie je porzucać z niewinną minką i westchnieniem: oj tam, oj tam. Ale co tam. Złożę sobie kolejną obietnicę. Bo jak nie sobie to komu i jak nie ja to kto.

Otóż moi drodzy - zmieniam swój wizerunek! I bynajmniej nie chodzi mi tutaj o jakiś powierzchowny imidż. Jeszcze nie zaświtało mi w głowie, żeby np. zostać hipsterem (jakkolwiek, jest to ostatnimi czasy moja ulubiona subkultura, której wyśmiewanie, niezmiennie powoduje eksplozję endorfin w moim mózgu). Żadne tam powierzchowne przemalowanie, zamalowanie itp. Tutaj trzeba zrobić gruntowny wewnętrzny remont.

Skąd ta decyzja? Muszę przyznać, że tak całkiem sama na to nie wpadłam niestety. Dostałam chuckonorrisowego kopniaka na rozpęd w postaci jednej, na pierwszy rzut oka, błahej uwagi mojego kolegi. Kolega ten ostatnio wybrał się do kina z moją koleżanką. Film, na który poszli okazał się być porażką, ale jedna scena koledze utkwiła w pamięci, do tego stopnia, że postanowił się podzielić ze mną swoimi wrażeniami o niej. Uznał, że jak zobaczył główną bohaterkę w tej scenie, to od razu stwierdził, że normalnie się zachowała jak ja. Nie dowiedziałam się jednak od niego, czy to był komplement, czy nie, więc zasięgnęłam języka od drugiej strony. Niestety koleżanka stwierdziła, że komplement to to nie był, bo ta bohaterka zachowywała się w tej scenie, jak kompletny wieśniak. Jednak nauczona przez 6 sezonów z moim ulubionym seryjnym mordercą Dexterem, zanim się obrażę, postanowiłam zdobyć dowód jego winy. Moje zdolności szpiegowskie pozwoliły mi w 2 minuty znaleźć przedmiotową scenę. Nie myślcie sobie, że Wam powiem, co to był za film i jaka scena. O nie! Muszę dbać chociaż o mój Dziobakowy imidż, bo wygląda na to, że mój realny Olowy został mocno nadszarpnięty. Jeśli ktoś oglądając ten film mógł o mnie pomyśleć, no to nie pozostaje mi nic innego, jak zamknąć się w sobie i nie wychodzić, lub dokonać porządnego remontu osobowości.

Koleżanka próbowała trochę poprawić sytuację kolegi i powiedziała, że jemu chodziło chyba w tej konkretnej scenie o to, że ta bohaterka była pyskata tak jak ja. Pyskata? Ja?! No gdzież bym tam! Ja nie wiem, o co w ogóle chodzi. Przecież ja jestem oazą spokoju, cierpliwości i łagodności. Nie wiem skąd w ludziach, jakieś takie dziwne wyobrażenia na mój temat. To, że czasem powiem głośno to, o czym wszyscy wiedzą, ale o tym nie mówią, to nie moja wina. Ja po prostu jestem szczera. A że czasem powiem komuś coś niemiłego, to też wcale nie znaczy, że jestem niewychowana, czy chamska. Ja po prostu zwalczam ludzką głupotę i tyle. Jestem takim samotnym superbohaterem walczącym w imię szczerości i zwalczającym głupotę i obłudę. A nie że od razu pyskata. No wiecie co!

Ale mimo wszystko poczułam się urażona. Foch z przytupem i już. Od teraz koniec. Będę siedzieć cichutko, nie będę wyrażać żadnych kontrowersyjnych opinii i ogólnie niepytana nie będę się odzywać. Z Dziobaka zmienię się w szarą myszkę. Bo już mnie to wkurza, że ja się tak staram, żeby wszyscy widzieli we mnie moją piękną, wrażliwą i miłą osobowość, a i tak ciągle wychodzę na głośnego, pyskatego, rozwydrzonego Dziobaka. Koniec z tym.

I w tej ciszy i harmonii z uniwersum, jak ktoś znowu się przyczepi, że chamska jestem, to dostanie takiego kopa, że się nie pozbiera. Ot co!

sobota, 19 listopada 2011

Złośliwość losu

Chyba każdy z nas zna takie sytuacje, kiedy to przysięgamy sobie coś solennie, a następnie nie dotrzymujemy słowa. No po prostu wykraczemy sobie, że stanie się inaczej niż zakładaliśmy. Ale wiecie co? Ja myślę, że to jest jakiś spisek wymierzony w naszą silną wolę, bo ja już nie chcę myśleć, że naprawdę zamiast silnej woli mam gumę do żucia. Przykład? Najprostszy z możliwych: ja już więcej nie piję!

Szykujesz się na imprezę i powtarzasz sobie: idę tylko porozmawiać, spotkać się z ludźmi, ale nic nie piję! O nie! Brzydzę się alkoholem i ludzie, którzy go piją są dla mnie niczym! No i idziesz na imprezę i ludzie, którzy piją alkohol, są dla ciebie niczym. Niczym bracia. Ale jak to się dzieje? No ja tego zrozumieć nie potrafię. To jest cud niczym w Kanie Galilejskiej. Prosisz o wodę, a staje przed Tobą piwo. Człowiek ma niby wolną wolę, ale to chyba jest jakieś grube kłamstwo. Wracasz potem z tej imprezy i na drugi dzień rano rozrywasz szaty i na klęczkasz, na środku pustyni krzyczysz do nieba: Whyyyyyy?! I obiecujesz sobie, że od dziś ani ani. Ani kropelki nic. Do następnej imprezy...
(żeby nie było, ja to oczywiście opisuję na podstawie obiektywnych obserwacji, a nie doświadczeń życiowych, of course. Ja to abstynent jestem przecież)

Kolejny przykład złośliwości jakiejś nadprzyrodzonej siły czyhającej na nasze piękne i wzniosłe postanowienia jest bez wątpienia siła grawitacji. Ja już odkryłam jej niecność i podstępność. Myśli, że mnie oszuka, że to brak mojej silnej woli, ale nieee... Ja już swoje wiem. 

Kładę się spać przed weekendem i myślę sobie: 
-hurra! jutro wolny dzień! Jupi! Tyle uda mi się zrobić. Ustawię sobie budzik na 9 to i się wyśpię i będę miała cały dzień na robienie tylu ważnych spraw.
Godzina 9, dzwoni budzik i nagle przypominam sobie, że istnieje coś takiego jak funkcja drzemki. Bach! Budzik przestawia się na za 15 minut. Wszystko pod kontrolą. Przez ten kwadrans przecież i tak bym nic nie zrobiła. Nie zbawi mnie, a dzięki temu będę bardziej wypoczęta. Dzwoni budzik. Co? już minęło 15 min. A to znów drzemka. Po 4 drzemkach mój budzik jest tak sprytny, że sobie odpuszcza i już w ogóle nie dzwoni. ..... Godzina 12. Budzi mnie zapach obiadu przygotowywanego przez mamę (bo zazwyczaj to dłuższe spanie tylko w domu mnie spotyka). Trzeba wstać, bo ja śniadania nigdy nie omijam, więc muszę zdążyć przed obiadem. Myślicie, że to już koniec i wstaję? O nie! To dopiero początek. 

W tym momencie uruchamia się jakieś wielkie pole grawitacyjne pod moim łóżkiem i nie mogę wstać! Kołdra zaczyna ważyć tonę, a kiedy uda mi się ją podnieść na milimetr to w pokoju spada temperatura i wydaje mi się, że świat poza łóżkiem jest zimny i okrutny. Próbuję podnieść głowę z poduszki, ale nie mogę. Przyciąganie jest zbyt silne. 
- To spisek! - myślę z przerażeniem, wyobrażając sobie agentów FBI, którzy leżą pod moim łóżkiem trzymając wielkie magnesy, jak w kreskówkach. - Muszę ich przechytrzyć, ale jak? Oni są zbyt silni!
Znów powietrze przeszywa dramatyczny krzyk - Whyyyyyy?!

Ale nie poddaję się. Może za 5 minut mi odpuszczą. Poleżę 5 minut jeszcze spokojnie i na pewno to uśpi ich czujność. Po 15 minutach podejmuję w końcu ostateczną, dramatyczną decyzję. Nie ma innego wyjścia. Zaczynam się sturlywać z łóżka. Bach! Upadłam na podłogę. Jestem uratowana.

Mówię Wam- tak to wygląda. True story!

czwartek, 17 listopada 2011

Nie chce mi się

Macie racje - należy mi się rózga. Nie tylko dlatego, że zaniedbuję bloga, ale ogólnie za całokształt. Ostatnio najczęściej powtarzanym wyrażeniem przeze mnie jest: "nie chce mi się". Wpadłam w fazę totalnego, niewyobrażalnego lenistwa. Zaległam w miejscu i najlepiej nic bym nie robiła. O nie! Kłamię. Jedyną rzeczą jaką mi się chcę to jeść. Skutek tego jest łatwy do przewidzenia: stałam się utytym Dziobakiem.

To jest straszne. Na fali nie-chcenia-mi-się to nawet patrzeć na siebie mi się nie chce. No a co dopiero mówić o tym, żeby coś ze sobą zrobić. No nie ma czasu. Trzeba siedzieć przed komputerem i zaginać czasoprzestrzeń siadając na kwadrans do komputera, a po dwóch godzinach największą siłą woli wyłączając te super ambitne gierki online typu angry birds. Z Dziobaka przemieniłam się w Leniwca.

Trzeba się jednak w końcu ogarnąć. Przyznaję, że jakiś kop na rozpęd by mi się przydał. Pomogliście mi w tym pisząc ponaglające mnie komentarze. Wbiliście się w dobry czas, bo od 3 dni się ogarniam. Po pierwsze solennie obiecałam sobie, że zacznę się ruszać, bo niedługo od tego lenistwa zaczną mi chyba zanikać mięśnie. W końcu spełniam moje postanowienie, które sobie już na początku studiów wymyśliłam, a mianowicie, że zacznę biegać po schodach. Zwyczajny jogging nie jest dla mnie, bo generalnie to nienawidzę biegać, ale takie bieganie po schodach to jest wyzwanie, a ja lubię wyzwania. Zwłaszcza jak się mieszka w budynku, który ma 23 piętra;) Obiecałam sobie, że jak przyjdzie mi się wyprowadzać, wbiegnę - bez przystanków - na samą górę. 3 dni temu zaczęłam treningi. Najtrudniejszą sprawą jest przełamanie wstydu. No bo jednak dosyć zabawnie musi wyglądać taki Dziobak sapiący na schodach i wyglądający jakby co dwa piętra przeżywał zawał i udar na raz. Spotkanie kogoś w akademiku na schodach w końcu nie jest takie niemożliwe. No i jeszcze te głupie kamery. Panie na portierni mogą mieć ubaw. Ale wymyśliłam sobie własną wersję tłumaczącą, co ja właściwie robię. No bo ja przecież schodziłam na dół, żeby się o coś zapytać w portierni, ale na dole zapomniałam o czymś, no a na górze stwierdziłam, że jednak tego nie ma u mnie tylko u kogoś na samej górze, więc wbiegłam na górę. A na koniec stwierdziłam, że w sumie to nie muszę się o nic pytać. Bardzo prawdopodobna wersja według mnie.

Ale tak w ogóle to stwierdziłam, że ja jednak głupia jestem, że się tak przejmuje tym, że przytyłam te 4 kilo. Normalnie zachowuje się, jak jakaś nastka, która naoglądała się Top Model. Tzn. oczywiście z Top Model jestem na bieżąco, żeby nie było, no ale już mam swoje lata i powinnam być mądrzejsza. Modelką ani aktorką być nie mam zamiaru, więc nie wiem po co mi by miała być anorektyczna figura. Trzeba polubić swoje tłuste dupsko i już. Na kościach się przecież niewygodnie siedzi. Trzeba w końcu zmądrzeć i już.

Czyli ogarniam się! Koniec z obijaniem się. Zaczynam się ruszać, piszę regularnie bloga, no i najważniejsze i najgorsze zarazem - biorę się ostro za pisanie pracy magisterskiej (fuble!). Także kopniaki, tudzież komentarze kopiące, na rozpęd bardzo mile widziane:)

wtorek, 25 października 2011

O zjawisku bambaryłostwa

Ja może za mądra to nie jestem. Wielką klasą, urodą czy stylem też nie grzeszę. Kultury osobistej też nie posiadam na jakimś oszałamiającym poziomie. Ale mimo wszystko jest jedna cecha, dzięki której czuję się lepsza od innych ludzi. Nie jestem bambaryłą, bo bambarył nienawidzę szczerze i od zawsze.

Kim jest bambaryła i gdzie ją można spotkać?
Niestety odpowiedź na to pytanie brzmi – bambaryłami jest większość naszego społeczeństwa, w związku z tym można ich spotkać dosłownie wszędzie. Aczkolwiek istnieją miejsca, gdzie bambaryły występują w większych skupiskach i wtedy są szczególnie niebezpieczne. No ale może w  końcu Wam powiem, kim oni są.

Według naukowej definicji: „bambaryła to osoba, która samą swoją obecnością w jakimś miejscu, zakłóca funkcjonowanie wszelkich innych osób znajdujących się w jej otoczeniu” [por. Dziobak, „Wszystko co mnie wkurza”, wyd. IHateYou, s. 365]. Cechą odróżniającą bambaryłę nie jest ani wiek, ani płeć, ani nawet rozmiar noszonych ubrań. Bambaryłą może być każdy z nas! Ba! Możemy być bambaryłą tylko raz na 10 lat. Ale kiedy już nią się stajemy, to niczym się już nie odróżniamy od innych bambarył. Stajemy się tak jak oni wszyscy powolni i bezmyślni. Te dwie ostatnie cechy to słowa klucze, jeśli chodzi o zjawisko bambaryłostwa.

Bambaryłą jest każda osoba, która stoi na chodniku przed wejściem do tramwaju i gapi się bez sensu przed siebie, kiedy ty próbujesz wbiec w ostatniej chwili do tramwaju. Bambaryła jak już wsiądzie do tego tramwaju, to stanie w samych drzwiach mimo, że dalej wagon jest pusty, ale ona musi zagrodzić następnym osobom wejście. Bambaryła będzie stała na schodach i rozmawiała na ich środku przez telefon, kiedy ty będziesz się gdzieś spieszyć. Przystanki tramwajowe i schody, to jednak nie są ulubione miejsca występowania bambarył. Ich mekką są dworce.

O tak! Każda bambaryła musi w swoim życiu odbyć pielgrzymkę na dworzec PKP lub PKS. Tam mają chyba swoje związki zawodowe albo partie polityczne nawet. Oni kochają stawać na środku peronu z tym swoim pustym wzrokiem i patrzą jak jeden tłum próbuje ich przepchać w jedną stronę a drugi w drugą. Bamabaryłom to nie przeszkadza. Oni lubią taki bezpośredni kontakt fizyczny. Najważniejsze jest przecież stanąć sobie tak, żeby jak najwięcej osób musiało ich stratować próbując zdążyć na pociąg lub wychodząc  z niego.

Bambaryły zawsze mają czas i nigdzie się nigdy nie spieszą. Chodzą powoli, robiąc dużo przystanków, żeby sobie popatrzeć na ludzi naokoło. W sklepach będą zawsze robić korek przy kasie, bo oni mają czas  i muszą się o wszystko dopytać, wszystkiego dowiedzieć. Bycie bambaryłą jest też warunkiem sine qua non, aby zostać porządną panią w dziekanacie. Na rozmowie kwalifikacyjnej szczególnie duży nacisk kładzie się na byciu powolnym i bezmyślnym.

Najgorsze jest to, że trudno z tym zjawiskiem walczyć. Ja tak myślę, że gdyby ktoś z naszych polityków zainteresował się tym zjawiskiem, to ja bardzo chętnie zostaną doradcą w tej kwestii. Mogę napisać jakiś projekt ustawy zakazujący bycia bambaryłą, czy coś. Ale najważniejsza jest edukacja! Uczmy nasze dzieci, żeby szanować czas i przestrzeń innych ludzi. Żeby nie być powolnym i bezmyślnym. Po prostu bądźmy dla siebie ludźmi a nie bambaryłami!

wtorek, 4 października 2011

Z przeprosinami

Ja Was bardzo przepraszam, że Was zaniedbuję, no ale nie mam weny do pisania. Przeżywam właśnie kryzys. Jak zwykle o tej porze roku dopada mnie postwakacyjna deprecha. Trzeba znowu się przestawić na naukowy tryb życia, a ja dodatkowo muszę się przestawić z Łodzi na Wrocław. Nigdy nie podejrzewałam, że kiedykolwiek w życiu będę tęsknić za Łodzią, w końcu przez większość mojego życia jej nie znosiłam. Ale cóż. Jak widać nigdy nie można mówić nigdy. No i tęsknię. Za Wariatami, za kancelarią, za wszystkim...

I jeszcze mnie ta pogoda wkurza! Ja się muszę chyba przeprowadzić na jakąś Islandię albo Alaskę. Coś mi się zdaje, że bliżej mi obecnie do pingwina niż dziobaka, bo mam już dość tych upałów. Tak jest! Powiedziałam to! Jestem jedynym człowiekiem w Polsce, który już nie może doczekać się chłodnej jesieni. Nie lubię jak pogoda jest nieadekwatna do kalendarza. Taka pogoda to mogła być w sierpniu, a nie mi teraz napierdziela gorącem. Chociaż zauważyłam, że duża część Polaków, w tyłku ma termometr i ubierają się nie wg pogody, ale wg kalendarza. I tak dzięki temu widzimy na ulicach ludzi zarówno w japonkach i spodenkach, jak i w płaszczach i kozakach. To się nazywa determinacja, żeby tak wbrew wszystkiemu celebrować jesień.

Ech. Marudna się zrobiłam strasznie. Dlatego właśnie nie mogę do Was pisać, bo przecież jeszcze Was zarażę tym marudzeniem. Z drugiej strony, ta postwakacyjna deprecha, to nie taka osobliwa przypadłość, bo dużo osób tak ma. Jak się ostatnio zebrałam z moimi dziewczynami, to sobie siedziałyśmy i tylko narzekałyśmy, że jesteśmy brzydkie, grube albo głupie. Do wyboru. Niech już może w końcu przyjdzie ta jesień, to człowiek sobie chociaż na pogodę normalnie ponarzeka i nie będzie musiał w sobie wyszukiwać tematów do marudzenia.

No ale Wy się cieszcie życiem, a ja mogę limit polskiego narodowego marudzenia wyrabiać za Was. Bo w obecnym stanie nadrabiam za kilka średnich krajowych.

Pozdrawia Was wszystkich Wasz Marudny Pingwin

niedziela, 18 września 2011

Fotostory z Krecikiem

Będąc w Pradze zahaczaliśmy o różnego rodzaju knajpki. W jednej z piwniczek zauważyliśmy samotnego Krecika. Siedział sobie przy piwku i wyglądał na bardzo znudzonego.

- Ahoj Kreciku! Co tam porabiasz?
- A nic, nudy takie.
- No to wbijaj do nas! Ponudzimy się razem.

Krecik ochoczo na to przystał i ruszył z nami do naszego mieszkania w dzielnicy czerwonych latarni. Piwko za piwkiem Krecik zaczynał się rozkręcać.
Kiedy już miał niezłą banię, zainteresował się strasznie widokiem z naszego okna:
- Ej! Tam na przeciwko naprawdę jest burdel?
- No jest, a co?
- O kurde! Ale fajnie - ucieszył się Krecik.
Nie zdążyliśmy nic zrobić, kiedy nagle zaczął krzyczeć przez okno:

- Ahoj! Dziewczyny! Heeeeej! Mogę do Was wpaść? Może jakiś rabat dla Krecika?
- Krecik uspokój się, bo nam jakiegoś alfonsa na głowę sprowadzić.

Jakoś go zabraliśmy z tego okna. Wyszliśmy do kuchni, żeby przynieść kolejne piwka z lodówki, patrzymy, a Krecik swoje erotomańskie zapędy przełożył na kolejny obiekt.


- Mmmmm.... Moja słodka Andżelinka. Mmmm...
- Krecik! Zboczeńcu! Ty się w końcu weź ogarnij! To przecież zdjęcie jest! Ile Ty wypiłeś?
- Chyba niedużo. Ale wiecie co? Ja się może jednak przejdę.
Początkowo się ucieszyliśmy, że w końcu pozbyliśmy się namolnego gościa, ale po jakimś czasie postanowiliśmy go jednak poszukać, bo w jego stanie, mógł sobie zrobić krzywdę. Znaleźliśmy go na szczęście już w pokoju obok, w nie najlepszym stanie.
- Krecik! Wariacie! Ty to wszystko sam wypiłeś?
- Taaa - odpowiedział czkając co chwilę - I wiecie co? Już nigdy więcej nie piję z Polakami!

niedziela, 11 września 2011

Z księgi mądrości Babci S.

Dzisiaj jak zwykle Babcia rozłożyła mnie na łopatki. Zaczęliśmy rozmowę o nowym proboszczu. Jak to bywa w małych parafiach wiejsko-miasteczkowych, wszyscy o wszystkich - a o duchownych tym bardziej - wszystko wiedzą. Dlatego nie powinien mnie zdziwić kierunek w jaki poszła rozmowa. A jednak...

- Widzieliście nowego proboszcza?
- No ja widziałam. - odpowiedziała Babcia. - Rozmawiał z taką jedną. Pytał się jej, czy mieszka niedaleko J.  No w końcu to jego córka.
- Co? Jak to córka? - zapytałam szczerze zdziwiona.
- No właśnie. Jak to córka, skoro on ma chłopaka? - zapytała Gagata, również zdziwiona, ale bynajmniej czymś innym.
- Moment! Jak to córka? Jak to chłopak? - zgłupiałam do końca.
- Oj tam! - odrzekła Babcia, niczym niezdziwiona. - Córkę zrobił dawno, jak był jeszcze wikarym. A teraz jak nie może, to może ma chłopaka.
- Matko kochana! O czym wy w ogóle mówicie. Ja to słyszałam, że poprzedni proboszcz miał dziecko, ale że ten ma?
- No ma tamten proboszcz. Córkę. - odpowiedziała wszystkowiedząca Babcia.
- Córkę? A nie syna?
- Syna też ma.
- Co? - oczy robiły mi się coraz większe.- Ale to z tą samą kobietą?
- No nie. Z innymi. Z jedną ma córkę, a z drugą ma syna.
- No ale jak to tak. One nie miały wtedy mężów?
- Miały.
- No to skąd ludzie wiedzą, że to nie są ich dzieci tylko proboszcza?
- Oj Ola - powiedziała Babcia z politowaniem. - Jak ludzie nie mają wiedzieć, jak wiedzą. Ludzie to wszystko wiedzą - powiedziała tonem objawionej, najszczerszej prawdy.
- No ale to jest okropne. Bo nie dość, że zdradzanie męża jest grzechem to jeszcze z księdzem?!
- Ale z księdzem to nie jest grzech! - wytłumaczyła mi Babcia. - Ksiądz to też człowiek przecież i od czasu do czasu musi sobie ulżyć i strzelić gola.
- No właśnie - odpowiedziała śmiejąc się Gagata - więc w zasadzie to te kobiety sprawiały dobre uczynki.

I takie to rozmowy sobie prowadzimy przy niedzieli, przy ciasteczku z naszą tolerancyjną Babcią.

sobota, 3 września 2011

Czeski film, czyli jak zostać polskim turystą

Miałam Wam dokończyć opowieść o wypadzie w Beskidy, ale jako że wczoraj wróciłam z Pragi, to żyję teraz tylko wyjazdem do Czech i wrażeniami z niego muszę się podzielić w pierwszej kolejności. A jest czym, bo to była naprawdę niezapomniana wycieczka.

Z tym wyjazdem do Pragi to było tak, że w zasadzie zdecydowałam się na niego totalnie spontanicznie. Uczyłyśmy się do sesji, kiedy do Szyszki zadzwoniła jej koleżanka Ania. Chwilę rozmawiały i nagle Szyszka zwraca się do mnie:
- Romek! Jedziemy do Pragi we wrześniu?
- Możemy jechać - odpowiedziałam niewiele myśląc.
No i pojechałyśmy, bo jak wiadomo spontaniczne decyzje są zawsze najlepsze.

Nocleg znaleźliśmy przez Internet. Było tanio i w centrum, więc się jaraliśmy. Wszystko się układało idealnie. Zbyt idealnie, co powinno wzbudzić nasze podejrzenia. Ciekawie zaczęło się już po wyjściu z autobusu. Wiedzieliśmy, że mamy przejechać dwa przystanki metrem, ale nie wiedzieliśmy, gdzie jest przystanek. Ruszyliśmy więc przed siebie ze słusznym skądinąd założeniem, że gdzieś go w końcu znajdziemy. Tarabaniliśmy się z tymi naszymi ciężkimi torbami (bo przecież do stolicy europejskiej pojechaliśmy, to trzeba było się przygotować odzieżowo do tego) z 10 minut. W końcu się kogoś zapytaliśmy i dotarliśmy. Na ulicę, gdzie mieścił się nasz hostel też trafiliśmy całkiem szybko i sprawnie. Była w samym centrum miasta, ale kiedy ją zobaczyliśmy to trochę zwątpiliśmy...

Wszędzie po oczach biła czerwień świateł i zasłon, które chroniły przed oczami ciekawskich wnętrza Cabaretów. Z szyldów i billboardów kusiły pół nagie panie, a o potencjalnych klientów, przed każdym wejściem walczyły grupki ciemnoskórych naganiaczy, mówiących plątaniną kilku języków. Bardzo zwątpiliśmy, ale postanowiliśmy szukać adresu naszego hostelu. Trzy razy sprawdzaliśmy, ale za każdym razem wychodziło, że nasz hostel znajduje się nad jednym z kabaretów... Weszliśmy więc w bramę do niego, mijając pół nagą panią tańczącą na stoliku przed wejściem.

Klatka schodowa nie poprawiła naszych humorów. Światło tam zapalało się jedynie na kilka sekund, po to, żeby za chwilę zgasnąć. Gdy robiło się ciemno miałam wrażenie, że zaraz z którychś drzwi wyskoczy nożownik i nas zaszlachtuje. Na szczęście nie wyskoczył, ale i tak było strasznie. Kiedy jeszcze właścicielka spóźniała się, żeby nas zakwaterować, to zaczęłyśmy z Szyszką na serio się zastanawiać jakby trafić z powrotem do Wrocławia. Naszą decyzję o rychłym powrocie wzmocnił widok naszego lokum. To było takie mieszkanie "bez". Mieliśmy:
- pokój bez łóżek, tylko z materacami,
- pokój bez stolika, tylko ze stołkiem, któremu odpadał blat, a który udawał stolik,
- okno bez szyby,
- telewizor bez anteny,
- prysznic bez brodzika.
Ale za to mieliśmy coś ponadprogramowego. Wielkiego grzyba na suficie. No i jeszcze mój materac, poduszka i kołdra śmierdziały potem. Pięknie było. Za oknem widok na burdel i słychać ciągłe krzyki naganiaczy. Trzeba było szybko iść po piwko, bo inaczej się tego przeżyć nie dało. No i na szczęście przetrwaliśmy tę noc, bo na drugi dzień nasze nastawienie się zmieniło, kiedy w końcu wyszliśmy z mieszkania i mogliśmy sobie pospacerować po przepięknej Pradze.

Wystroiłyśmy się z Szyszką jak gwiazdy i zachwycałyśmy się jak pięknie tam jest. Człowiek się czuł tak... europejsko. Najfajniejsze było to, że ruszyliśmy całkowicie na spontanie na miasto. Nie wzięliśmy ze sobą żadnej mapy, tylko po prostu szliśmy przed siebie, a i tak dotarliśmy wszędzie, gdzie chcieliśmy, nigdzie się nie gubiąc. Naszymi drogowskazami były tabliczki na drzwiach knajp. Piwko za mniej niż 30 kc? Wchodzimy!

A gdy po całym dniu zwiedzania wróciliśmy do naszego syfiastego pokoju nad burdelem, to okazało się, że nawet ono ma jakieś zalety. Niepotrzebny był nam telewizor - widok z naszego okna to był niezły kabaret sam w sobie. Mogłyśmy z Szyszką godzinami siedzieć w oknie, jak stare snajperki i podpatrywać pracę naganiaczy. Po jakimś czasie zrobiłyśmy się w tym podglądactwie już na tyle bezczelne i wyspecjalizowane, że nawet specjalne stanowiska sobie zrobiłyśmy z krzesełek i poduszek, żeby nam wygodnie było. Jako że kabaret był otwarty prawie całą dobę, to miałyśmy show na kolacje, na śniadanie, na obiad... Cały czas. Poczułyśmy w pewnym sensie więź z tymi ludźmi. Nadałyśmy im np. przydomki. Jednego z nich nazwałyśmy na przykład Piśmienny, bo jako jedyny coś pisał. Stwierdziłyśmy też, że dzięki naszym obserwacjom, jak kiedyś nie wyjdzie nam kariera zawodowa, to najmiemy się do pracy z tymi panami. Wymyśliłyśmy już też jakby się miało nazywać nasze stanowisko pracy: menadżer do spraw frekwencji.

Ale jeszcze większą zabawę od naganiaczy, przysparzały nam panie pracujące w kabarecie. Dzięki wnikliwym obserwacjom nauczyłyśmy się z Szyszką bezbłędnie zgadywać, która pani zaraz wejdzie do kabaretu. Nie było to takie łatwe, jak Wam się wydaje, bo te panie, kiedy idą do pracy, tak właściwie niczym szczególnym się nie wyróżniają. Normalnie ubrane, ładne dziewczyny. Mimo ich niepozornego wyglądu, wykształciłyśmy w sobie siódmy zmysł i miałyśmy prawie 100% trafień. Chyba tylko ze dwie dziewczyny nas zaskoczyły.

Nasze podglądactwo skończyło się jednak przedostatniego poranka. Jak to mówią: nosił wilk do lasu owcę razy kilka... Oprócz kabaretu na przeciwko nas był też luksusowy hotel. W apartamencie na najwyższym piętrze wynajmowała pokoje grupka młodych mężczyzn, którzy zauważyli nas w oknie i zaczęli podglądać nas. Na początku im machałyśmy i się uśmiechałyśmy. Dopiero po jakimś czasie zorientowałyśmy się, jak to musiało wyglądać z ich perspektywy... Przecież piętro pod nami był burdel, a u nas też były czerwone zasłonki. No cóż. Mamy karę za podglądactwo.

Ale na szczęście tego dnia poznałyśmy nową zabawę. Koledzy, którzy byli z nami na tej wycieczce pokazali nam jak się bawi w polskiego turystę. Jako że Praga to piękne miasto jest tam mnóóóóóóstwo turystów, no i jak to turyści robią maaaaasę zdjęć. A co robi polski turysta? Czeka aż ktoś się ustawi do zdjęcia, w końcu ma pusty kadr i... w ostatniej chwili wlatujesz w kadr i stajesz się mistrzem drugiego planu. Jak to stwierdziłam: nawet nie mamy pojęcia na ilu chińskich zdjęciach jesteśmy. Chociaż przyznam, że najczęściej robiliśmy polskiego turystę na naszych zdjęciach. Z tego dnia nie mamy chyba ani jednego naprawdę udanego zdjęcia, bo na każdym gdzieś na pierwszym lub drugim planie jest polski turysta. Jak to dobrze, że mamy już aparaty cyfrowe, bo wiele klisz byśmy zniszczyli. Ale bawiliśmy się przy tym naprawdę świetnie. Mało wymagający jesteśmy, jak widać, jeśli chodzi o rozrywkę.

No a tak na koniec napiszę w końcu, co takiego ciekawego było w tym, że szukaliśmy przystanku metra przez 10 minut obchodząc kilka ulic. Kiedy wracaliśmy już, z jeszcze cięższymi o kilkanaście butelek torbami, wychodząc z metra pokierowaliśmy się drogowskazem wskazującym dworzec autobusowy. Wyszliśmy innym wejściem niż wchodziliśmy i okazało się, że... przystanek metra znajdował się przed samym wejściem na dworzec. Polscy turyści... My wyszliśmy z dworca w pierwszy dzień oczywiście z innej strony i sobie musieliśmy pozwiedzać kilka ulic. No ale jak już być polskim turystą, to w pełnej krasie:)

Ale wszystkie przygody, wszystkie trudności i w ogóle wszystko bladło w porównaniu do picia piwka w nocy na Moście Karola. To był jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, momentów w całe moje wakacje. Czasem wychodzi ze mnie taka trochę nostalgiczna dusza i przywiązuje dużą wagę do takich symbolicznych momentów. A może uczynić to początkiem jakiejś większej tradycji? Na przykład wyznaczyć sobie cel, żeby wypić narodowy trunek w każdej europejskiej stolicy w jej najbardziej symbolicznym miejscu? To co następne? Szampan na wieży Eiffla, czy winko przy Koloseum? :) Marzenia:)

sobota, 27 sierpnia 2011

Jak Dziobak praktykował Dobre Wariactwo cz. I

Oczywiście nie samym prawem człowiek żyje, więc w wakacje trzeba też było gdzieś wyjechać. Świata trochę zobaczyć, powietrza innego powdychać i ogólnie porelaksować się. A jak wiadomo najlepiej można tego dokonać ruszając z Dobrymi Wariatami na wycieczkę. W tym roku nasz palec na mapie zatrzymał się na Beskidzie Żywieckim. Miejsce wybraliśmy, więc pozostało jeszcze zebrać ekipę, co w naszym przypadku jest zazwyczaj procesem długotrwałym i bardzo zmiennym.

W zasadzie to nikt teraz nie wie, jak wyglądała rekrutacja na tę wycieczkę, bo skład zmieniał się w przeciągu kilku miesięcy niezliczoną ilość razy. Początkowo było nas tyle osób, że na luzie zmieścilibyśmy się w dwóch 6-osobowych domkach. Znając jednak umiejętności logistyczne naszych znajomych, przezornie zarezerwowaliśmy od razu trzy takie domki. Z czasem jedni się zapisywali, inni wypisywali i momentami nijak się nie kalkowało wynajmowanie aż 3 domków. Tydzień przed samym wyjazdem, każdy jednak postarał się temu zaradzić i zaczęli kampanię wśród znajomych i nagle zrobiła się nam 17 osobowa wycieczka. Normalnie jak zielona szkoła!

Ale im więcej ludzi tym weselej! Tylko znów zaczęły się schody, kiedy przyszło do wyboru środka komunikacji. Chłopcy z wiadomych względów woleli PKP. Raz już jechaliśmy pociągiem w góry i bardzo im odpowiadała opcja, że nie będą kierowcami, a więc imprezę można by już zacząć na dworcu. Kobiety jednak postawiły twardo na swoim i pojechaliśmy czterema autami. Co oczywiście okazało się potem świetnym wyjściem, ale o tym później.

Ja z siostrami i naszą koleżanką Inez jechałyśmy naszym wozem zwanym Felicitą lub swojsko - Felą. Nasza wysłużona Skodzina, była najbardziej niepewnym elementem naszego składu. Dwa dni przed wyjazdem, w nocy, na drodze w lesie, strzeliła mojej siostrze Gagacie focha. Stwierdziła sobie tak po prostu, że ona więcej nigdzie nie jedzie i ... No koniec! Ale na szczęście od takich spraw mamy naszego niezastąpionego Wujka. Nie takie pewnie już kobiety w życiu rozpalał, więc i z Felą sobie poradził;)

Z duszą na ramieniu (lub bananem, jak to Babcia wpisała kiedyś do krzyżówki) ruszyłyśmy w daleką podróż naszą kapryśną Felą. Obawiałyśmy się o jej stan też dlatego, że jako jechały u nas same baby, to dopakowałyśmy ją niemiłosiernie. A jak wiadomo, żadna kobieta nie lubi mieć zbędnych kilogramów, więc i ona mogła kaprysić. Z tego powodu na wstępie było zapowiedziane jedno - my z naszą Felicitą jedziemy wolno i koniec. To nie jest samochód wyścigowy. Czasem podejrzewam wręcz, że pod maską zamiast koni mechanicznych ma różowe koniki Pony. Dlatego nie było co jej nadwyrężać.

Niestety nie wszystkim przypadło to do gustu. Miałam się w połowie drogi zmienić z Gagatą za kierownicą, ale niestety pewien incydent sprawił, że pod maską buzowało mi bardziej niż rozgrzanej Feli, więc stanowiłabym jako kierowca zagrożenie na drodze. Bo ja jestem uczciwy człowiek - skoro nie możemy szybko jechać to uprzedzam od razu, ale wzięłyśmy nasze auto i zabrałyśmy 1/4 ekipy na wakacje, więc chyba można by się było trochę dla nas poświęcić. Nie wszyscy to rozumieli, stąd też jeden chłopak rzucał tekstami w stylu: "co wy biegów nie umiecie zmieniać? Co tak wolno jedziemy?!". Wiem, że w takim wypadku najlepiej by było przesadzić delikwenta za kółko i pokazać mu moc silnika naszej Feli. Nie mogliśmy tego jednak zrobić, bo ten co najgłośniej krzyczał, nie posiada nawet prawa jazdy! Ot co! Skończyło się na krótkiej pyskówce i dalej Felicita sunęła swoim majestatycznym, przepisowym tempem. Była bardzo dzielna i zawiozła nas pod sam ośrodek! No może prawie... Pod domki już nie podjechała, bo wjazd był pod zbyt dużym kątem i się biedaczka sturlała. Ale i tak była dzielna!

Ogólnie to droga nam minęła bardzo miło. Jak już się nam nudziły plotki, to zawsze mogłyśmy liczyć na chłopaków. Nie mieliśmy niestety CB radia, więc musieliśmy do siebie dzwonić, żeby coś sobie opowiedzieć. Na szczęście przez drogę bliźniacy jechali w jednym samochodzie, bo oni, kiedy nie są blisko siebie, to kiedy wydarzy się coś zabawnego, zaraz do siebie dzwonią, żeby sobie to opowiedzieć. Potrafili nawet dzwonić do siebie z jednego domku, do drugiego, czyli jak byli w odległości 10 m. A co dopiero by musieli się nadzwonić, jakby jechali w innych autach (co też się czasem zdarza). Dlatego, kiedy dzwonił do nas któryś z nich, to można się było spodziewać, że coś się wydarzy. A jak jeszcze zaczynają rozmowę tak...
- Cześć, cześć, cześć - Bliźniacy zawsze powtarzają to 3 razy - Ej dziewczyny! Odwróćcie się do nas!
Posłusznie się odwróciłyśmy zobaczyć, co się dzieje w ich samochodzie. Chłopcy najpierw nam pomachali, a potem Regał... pokazał nam dupę!

Zaprawdę, kiedy Regał na początku pobytu pokazuje ci gołą dupę, to wiedz, że coś się dzieje... i będzie się działo;)

Ale o tym dopiero za tydzień, bo ja jeszcze wakacji nie kończę i jadę sobie wypić piwko na Moście Karola:) Do zobaczenia już niedługo:*

czwartek, 25 sierpnia 2011

Jak Dziobak praktykował prawo

Trochę mnie nie było w blogowej przestrzeni i teraz myślę, od czego tak właściwie powinnam zacząć opisywanie tego, co się działo pod moją nieobecność. No ale jak się nie wie od czego zacząć, to najlepiej zacząć od początku, czyli w tym przypadku chronologicznie. W takim razie wypada, żebym najpierw napisała Wam parę słów o moich praktykach.

Goro pewnie już zesztywniał ze strachu, że zdradzę jakieś jego tajemnice służbowe, bo tak się złożyło, że robiłam praktyki w kancelarii, w której on pracuje. "Tak się złożyło" to może nie jest zbyt fortunne sformułowanie. Co tu dużo kryć - mój chłopak mi załatwił praktyki u swoich szefów. Takie czasy nastały, co zrobić. Ale pracowałam tam za darmo, więc mogę mieć czyste sumienie. No i chyba mnie tam nawet polubili i docenili. Chociaż na początku wcale nie było oczywiste, jak się ułoży nasza współpraca.

Pierwszy dzień w pracy był dość zabawny. Przyszłam taka cicha, skromna i pokornego serca i grzecznie czekałam aż przydzielą mi jakieś zadania. Jednak równocześnie w myślach prosiłam, żeby tylko mogła się wykazać w czymś więcej niż byciu pomocą biurową, bo na takim stanowisku zazwyczaj kończą praktykanci. No ale niestety los bywa złośliwy i akurat pierwszego dnia w sumie sama sobie wybrałam moje zadanie i bynajmniej nie miało nic wspólnego z prawem.

Rozsiadłam się wygodnie za swoim biurkiem i poprosiłam Gora, żeby zrobił mi kawę, bo jeszcze nie umiałam obsługiwać ich ekspresu. Goro na szczęście jest uczynnym facetem, więc od razu wziął się do roboty. Niestety, wokół ekspresu pojawiła się kałuża, a na ekraniku wyświetliło się, żeby opróżnić pojemnik na fusy. Goro zabrał się z niechęcią za to zadanie. Po otworzeniu szuflady okazało się, że ekspres wygląda jakby był na porządnej imprezie i przegrał walkę z tygrysem, haftując na lewo i prawo swoimi fusami. Niezdziwiony ani niezrażony tym widokiem Goro wyrzucił fusy, które szczęśliwym trafem trafiły do szuflady a nie gdzieś obok i nawet jej nie umywszy włożył ją z powrotem. Ja się na niego patrzę ze zdziwieniem i pytam:
- Nie zastanowiło Cię to, że ta kałuża wokół ekspresu zrobiła się przez to, że jest urąbany cały w fusach?
- No faktycznie, może to być od tego.
- No więc?
- Co?
- Może by w takim razie pasowało to oczyścić zanim się użyje?
- Nie, nie. To nie trzeba. To jest wiesz, taki nowoczesny ekspres do kawy. On sam tam wszystko robi. Czyści się itd.

Mój Goro jest naprawdę wybitnie zdolnym prawnikiem, ale do robienia kawy, to on jednak będzie musiał sobie w przyszłości zatrudnić jakąś asystentkę. Przez ten miesiąc ja miałam spełniać też m.in. rolę jego asystentki, więc swoją przygodę w kancelarii zaczęłam od mycia ekspresu.

Jednak już na drugi dzień szefowie postanowili sprawdzić, co potrafię i od tego czasu dostawałam jakieś łatwiejsze zlecenia. Strasznie się tym jarałam, że miałam swoje biurko, swoje dokumenty i swoje sprawy do rozwiązania czy napisania. To wszystko nie uśpiło jednak mojego kobiecego zmysłu porządku. Goro jest w tym względzie przeciwieństwem mnie, bo on uwielbia, kiedy wszystko ma pod ręką i nigdy nie ma czasu, żeby coś odkładać na swoje miejsce. Skutkiem tego było to, że na jego biurku, zawsze była sterta dokumentów tak wielka, że nie miał miejsca na postawienie tam swojego laptopa. No i na tym biurku zawsze wszystko można było znaleźć jak zaginęło:
- Widzieliście gdzieś dokumenty w sprawie X?
- Ja ich nie brałem - odpowiadał Goro.
- Sprawdźcie na jego biurku.
- A no tak. Faktycznie tutaj są.

Jakie więc było zdziwienie, kiedy pod koniec moich praktyk Goro nagle zaczął sprzątać u siebie. Wycieczki chodziły do naszego pokoju, bo nikt nie mógł uwierzyć, że to się stało. Niesłusznie zasługę tę przypisano mnie, że to chyba musiał być mój wpływ, skoro dopiero teraz udało się go namówić, żeby posprzątał. Ja tam sobie czyichś zasług przypisywać nie będę. Chociaż faktem jest to, że odkąd już nie chodzę do kancelarii, stos na biurku Gora jest już dwa razy większy niż przed sprzątaniem. Szefowie nawet już mu grożą, że będą do mnie dzwonić ze skargami.

Mogliby zadzwonić, bo stęskniłam się za wszystkimi ludźmi z kancelarii. Fajnie jest chodzić do pracy, którą się lubi, która cię ciekawi i przynosi ci satysfakcję. Moi szefowie też byli świetni, bo zawsze traktowali mnie poważnie. Mogłam wyrażać swoje zdanie i zawsze brali je pod uwagę. Wciągali mnie też w dyskusje na temat innych spraw. No po prostu było idealnie. Ostatniego dnia, kiedy od nich odchodziłam, miałam aż łzy w oczach, bo tak strasznie mi się tam podobało, że nie chciałam kończyć już tych praktyk.

No i dzięki temu miesiącowi w kancelarii, zamieszkałam pierwszy raz w Łodzi. Mogłam się oswoić z miastem, z którym wiąże swoją przyszłość. I wiecie co? Polubiłam Łódź. Ale dlaczego, to Wam jeszcze kiedyś opiszę, bo to będzie bardziej nastrojowy, liryczny post. Mam nadzieję, że nie będzie mieli nic przeciwko, jeśli czasem będę wrzucać posty w innym klimacie. Ale to dopiero później, bo przecież miałam Wam chronologicznie opowiedzieć, co robiłam w wakacje. A trochę jeszcze tego było... ;)

środa, 24 sierpnia 2011

Witajcie ponownie!

Często powtarzam, że zamiast silnej woli mam gumę do żucia. Przejawia się to zarówno w niedotrzymywaniu żadnych diet, obietnic danych sobie, że będę częściej ćwiczyć, uczyć się, sprzątać etc., jak również, jak się okazało, w obietnicach, że kończę działalność blogową.

Przyznaję szczerze - Dziobak to próżne zwierzę. Kiedy zaczęłam dostawać maile od stałych czytelników, miękło mi serce i oblewałam się rumieńcem, że jak to? Ktoś tam obcy, kto mnie nawet na oczy nie widział, mógł polubić moje pisanie? Komuś się chciało poświęcać czas, żeby czytać co piszę? Ba! Nawet za tym zatęsknił? Wow! To chyba są jakieś żarty! Wierzcie mi, że naprawdę nie oczekiwałam takiej reakcji.

Rozmawiałam też ze słynnym na poprzednim blogu Reggiem i nawet on krzyczał na mnie, że jak ja mogłam przestać pisać, że on tak lubił mojego bloga. A ja nawet nie wiedziałam, że on go czytał! No mówię Wam - szok!

Zrozumiałam w końcu, że na Dziobakowych opowieściach spotykała się grupa naprawdę fantastycznych ludzi, którzy może i nie znali się osobiście, ale mieli wspólną cechę - dość specyficzne poczucie humoru, które jak się okazało, nie jest wcale aż tak rzadkie, jak nam się wydawało;) Nas Dziobaków, jest więcej:)

Dlatego chyba czas spróbować odbudować to miejsce jeszcze raz. Tym razem tutaj. Uciekamy od trolli z Onetu, którzy psuli nam atmosferę.

Mam nadzieję, że nowe miejsce przyniesie mi na nowo wenę. Tego się najbardziej obawiam, bo ostatnio było z nią u mnie kiepsko, stąd też to zamknięcie onetowego bloga. Ale nastawiam się pozytywnie:) Mam nadzieję, że to miejsce stanie się jeszcze bardziej dziobakowe. Może, jeśli będziemy mieli mniej niemiłych gości z Onetu, uaktywni się więcej czytelników, którzy do tej pory byli w ukryciu. Byłoby wtedy fantastycznie:)

Ale na razie muszę się skupić na planie minimum, czyli ogarnięciu nowego bloga pod względem technicznym i graficznym. No i na pisaniu. Znowu będzie mi czacha dymić przez tydzień i będę wyciągać z zakurzonych zakamarków pamięci wszystkie wakacyjne anegdoty, żeby Wam trochę wynagrodzić tę długą przerwę.

Także tego... Jeszcze raz witajcie Dziobaczki:*