sobota, 7 lipca 2012

Dziobakowe zaręczyny

Czy się spodziewałam tych oświadczyn? Hm... Od roku z Gorem, gdy jesteśmy na zakupach musieliśmy się zatrzymywać przy każdej witrynie jubilerskiej. Raz na jakiś czas wysyłałam mu kilkadziesiąt linków z pierścionkami, które mi się podobają. Czasem robiłam mu też testy i kazałam mu pokazywać u jubilera, które pierścionki mi się podobają. W styczniu podałam mu jaki mam rozmiar pierścionka. Wymyśliłam już też, że oświadczyny muszą się odbyć, w którejś z europejskich stolic lub w Wenecji.

Więc nie. Nie spodziewałam się. Serio!

A to wszystko dlatego, że tak długo na to czekałam, że straciłam już nadzieję. A poza tym byliśmy w międzyczasie w Pradze i w Warszawie (w końcu też stolica europejska) i nic. No i na dodatek za Chiny nie chciałam, żeby mi ktoś przyćmiewał mojej obrony jakimkolwiek innym wydarzeniem. No i dupa;)

W dniu moje obrony Goro przyjechał do mnie z Łodzi do Wrocławia. Zanim dojechał zdążyłam go wyśmiać, że po kiego grzyba w garniturze jedzie pociągiem specjalnie na moją obronę. Zanim ja weszłam się bronić on zdążył już przyjechać. Zestresowany był trochę, ale myślałam, że się stresuje moim egzaminem. Kiedy już wyszłam szczęśliwa z sali Goro zabrał mnie na obiad. We Wrocławiu zaczęło się Euro, więc przez tą strefę kibica strasznie ciężko było się po rynku poruszać, więc zanim dotarliśmy do restauracji już byłam wkurzona. W międzyczasie obdzwoniłam już oczywiście całą rodzinę i znajomych, że się obroniłam.

Usiedliśmy w restauracji, złożyliśmy zamówienie i Goro taki nadal spięty mówi mi:
- Mam coś dla Ciebie.
- Prezent z okazji obrony? - ucieszyłam się, bo byłam lekko zawiedziona, że nic nie dostałam od niego z tej okazji;)
- Nie. Nie domyślasz się co?
- Nie... Co ty... O matko...
Goro wyciągnął z kieszeni pudełko z pierścionkiem, a ja zamarłam
- O nie!!!! Nie!!! Schowaj to! schowaj to zaraz! Boże nie! To nie tak miało być! Nie uklęknąłeś, nie ma kwiatów, nie ma stolicy europejskiej. Wszystko zepsułeś.

Oczywiście nie jest to wymarzona reakcja dla faceta, więc Goro pokornie schował pudełko i siedzi taki smutny. Ja siedziałam z głową schowaną w rękach i zbierałam myśli, mamrocząc, że to nie tak, nie dzisiaj itd.
W końcu moja wrodzona ciekawość zwyciężyła:

- No dobra, pokaż mi chociaż jak on wygląda, bo nie wytrzymam.
Goro się ucieszył i wyciągnął pierścionek.
- A co to za kamienie? On jest czarny?
- Nie to jest szafir i diamenty, w słońcu widać, że jest niebieski.
- No ładny.
Założyłam go sobie na palec i siedzę i się na niego paczę. W końcu mówię:
- Zapomniałeś jeszcze o czymś.
- O czym?
- Nie zapytałeś się mnie...
- A no tak. Wyjdziesz za mnie?

Wtedy zadzwonił telefon. Moja przyjaciółka dzwoniła pogratulować mi obrony.
- Odbiorę ok?
Ja: No dzięki, dzięki! Sama jestem w szoku, że dostałam 5. Ale słuchaj to nie wszystko...
Ona: zaręczyłaś się?
Ja: No!!!!! [śmiechy i piski]
Goro: Ej, to znaczy, że się zgadzasz?
Ja: No tak. - i dalej gadam przez telefon.

A potem musiałam dzwonić do wszystkich jeszcze raz i mówić im, że się zaręczyłam. Najlepsza była reakcja mojego Dziadka:
- Słuchaj Dziadek, Twoja wnuczka jest magistrem! I to na piątkę!
- No fajnie, fajnie. Bardzo się cieszę.
- Dziadek, ale to nie wszystko. Twoja wnuczka się zaręczyła!
- Fajnie, fajnie. A nam okna wstawiają. Właśnie ekipa przyjechała!

No ale potem się już nawet Babcia z Dziadkiem ucieszyli. I w ogóle wszyscy się jarali. A zaręczyny mimo, że w ogóle nie przypominały tych jakie sobie wymarzyłam, są teraz anegdotą numer jeden na wszelkich spotkaniach:) W końcu były takie jak na Dziobaka przystało: niekonwencjonalne i zabawne:)

środa, 4 lipca 2012

Tak jakoś wyszło...


Ja Was strasznie przepraszam, że tak zniknęłam bez pożegnania, ale już tyle razy się żegnałam a potem wracałam, że myślałam, że może i tym razem tak będzie. A potem czas mijał i stwierdziłam, że już pewnie o mnie zapomnieliście. No i było mi wstyd już w takiej sytuacji znów zaczynać. Myślałam, że Dziobak zaginął w internetowym niebycie i już nikt o nim nie pamięta. Ale jednak niektórzy pamiętają:) Więc tych wytrwałych czuję się zobowiązana poinformować, co się ze mną działo, jak mnie nie było. Bo zaginęłam tak naprawdę tylko na blogu, a w życiu realnym aż tak nudno u mnie nie było.

Najpierw skupiłam się na zdaniu swojej ostatniej sesji w życiu i osiągnięciu absolutorium. Udało się :)

Potem musiałam dokończyć pisanie pracy magisterskiej. Udało się :)

Potem trenowałam mocno do ataku, gdyż jak wiadomo jest to najlepszy sposób na obronę. Też się udało:) I to nieoczekiwanie dla mnie z piątką na dyplomie:)

A w dniu obrony ponadto Goro mi się oświadczył. Udało mu się:)

Potem krótko świętowałam tytuł magistra i narzeczonej, no i teraz znowu się uczę. Tym razem do egzaminu wstępnego na aplikację. Więc moje życie po zawirowaniach kilku miesięcy na powrót stało się mega nudne i ograniczone do całodziennego kucia prawa. I tak do końca września;)

Więc nie mogę Wam obiecać, że wrócę. Ale dziękuję, że Wam się chciało przez tyle długich miesięcy jeszcze czasem odwiedzać tę stronę.

A co tam! Jeśli okaże się, że jeszcze ktoś to czyta, to opiszę Wam moje zaręczyny. W iście Dziobakowym stylu się odbyły w końcu;)

Całuje Was gorąco:*

sobota, 7 kwietnia 2012

O Wariatce, która jeździła koleją

Tak wiem. Nie lubicie mnie już i w ogóle. No ale ostatnio różne takie moje zawirowania mózgowe nie sprzyjały literackiej wenie, więc znowu zapuściłam bloga. Ale ostatnio spotkałam w pociągu tak dziwną osobę, że aż muszę Wam o niej opowiedzieć.

Jak większość studentów studiujących poza swoją rodzinną miejscowością w Wielki Czwartek podążyłam na dworzec pkp w celu udania się koleją do domu. Mimo moich wielkich obaw, w czwartek sytuacja na dworcu nie wyglądała wcale tak tragicznie. Gorsze sytuacje (urągające wręcz ludzkiej godności) obserwowało się na dworcach. A że ja jeżdżę zawsze w kierunku Łodzi, to też nie mogę narzekać, bo jakoś tak ludzie nie ciągną tłumnie do tego miasta. Zupełnie nie wiem czemu.

Zajęłam więc miejsce w pociągu osobowym bezprzedziałowym i to na dodatek miejsce siedzące, a obok mnie i na przeciwko mnie nawet zostały jeszcze po jednym miejscu siedzącym. Więc high life totalny. Ruszyliśmy z dworca głównego pociągiem zapełnionym w jakiś 80%. Na kolejnej stacji, jeszcze we Wrocławiu, wsiadła kolejna tura ludzi. Nadal jednak sytuacja nie wyglądała tragicznie.

Młoda dziewczyna zauważyła, że obok mnie jest wolne miejsce i spytała się, czy może usiąść. Ja się oczywiście zgodziłam i zabrałam torebkę, żeby zrobić jej miejsce. W tym czasie ona poszła krok dalej, żeby przepuścić wchodzących ludzi, którzy chcieli przejść dalej. W tym momencie o miejsce obok mnie zapytała się inna kobieta. Z twarzy nie wyglądała na starą, ale ubrana była w takim stylu, no bym powiedziała, śmietnikowym. Zaraz mi się skojarzyła z taką upośledzoną kobietą, która często chodzi po wsi mojej babci i ludzie ją tam czasem karmią itp. Coś takiego miała w oczach, zachowaniu i ubiorze (chociaż nie była jakaś brudna, czy coś), że wywołała od razu we mnie niepokój.

- Nie. To miejsce już jest zajęte przez tą panią - powiedziałam wskazując na tamtą młodą dziewczynę (zwaną dalej Dziewczyną).
- Ale tutaj zaraz będzie wolne - powiedział chłopak siedzący na przeciwko mnie (zwany dalej Chłopakiem), zabierając swoje rzeczy z siedzenia obok siebie.

Na to dziwna kobieta (zwana dalej Wariatką) bez słowa usiadła obok mnie. Ja, Dziewczyna  i Chłopak spojrzeliśmy na siebie znacząco, no ale nic nie skomentowaliśmy, tylko Dziewczyna usiadła obok Chłopaka.
Wariatka od razu wyciągnęła telefon i zaczęła dzwonić. Darła tą japę tak głośno, jakby rozmawiała z kimś głuchym, więc cały wagon musiał dokładnie wysłuchać rozmowy jaką przeprowadziła.

- No jestem. No siedzę w pociągu. Ale ja tu nie wytrzymam. No mówię że tu nie wytrzymam! Ja nie będę jechać tym pociągiem! Nóg nie mogę rozprostować nawet! No zapchany jest strasznie. No siedzę, siedzę. Ale nie mam jak nóg nawet wyprostować! No mówię Ci! Zapchany strasznie ten pociąg. Studenciny jedne do domciów jadą. Do domciów z tym swoimi walizeczkami. Na święta jadą. No mówię Ci, ja nie wytrzymam! Ja wysiadam. No w Borowej wysiadam. Czemu ty mi kazałaś jechać tym pociągiem! No kto to widział, żeby pociąg taki zapchany był. Nóg nie mogę wyprostować. Te studenciny jedne do domciów muszą wracać. Bagażyków tyle nabrali.

Przerwało jej rozmowę. Patrzę na ludzi w wagonie. Wszyscy mieli taką samą minę: pomieszanie śmiechu, żenady i wkurwienia. Wariatka zaczęła pisać smsa. Oczywiście miała włączone dźwięki klawiszy i to na full, więc wygrywała mi palcem wskazującym melodyjkę. Nigdy czegoś takiego nie robię, ale że Wariatka była chamska, to stwierdziłam, że mogę sobie pozwolić na nieuprzejmość i zerknęłam na treść tego smsa. To co widziałam brzmiało mniej więcej tak (pisownia oryginalna):
"kurwa. pociąg zapchany, że huj. studenty jebane do domciów z bagażykami jadą..."

I coś tam dalej. Bardziej mnie jednak urzekło coś innego. Kiedy skończyła pisać smsa, to zobaczyłam jej tapetę na telefonie. Widniało na niej zdjęcie tabliczki jaką umieszcza się na trumnach, a potem zostawia na grobie zanim postawi się pomnik. Po prostu urocze.

- No jestem. No siedzę jeszcze w tym pociągu, ale w Borowej wysiadam. Co ty mi kazałaś jechać takim pociągiem. No nie wytrzymam tutaj już ani chwili dłużej. Nóg nie mogę wyprostować....
Itd. itp. W końcu nie wytrzymałam. Odwróciłam się w jej stronę i prosto w twarz jej mówię:
- Jak tak pani niewygodnie, to na korytarzu jest bardzo dużo miejsca. Niech pani tam wyjdzie i sobie tam nogi rozprostuje, bo ja już słuchać tego nie mogę!
Dziewczyna zaczęła się śmiać. Wariatka spojrzała się na mnie z tępym uśmiechem i nic. Dalej gada przez telefon.

W końcu dojechaliśmy do Borowej, gdzie zarzekała się, że wysiądzie.
- No Borowa już jest. Wysiadam. Nie no ja tu już nie wytrzymam. No wysiadam.
Pociąg stoi, a ona siedzi nadal. Odłożyłam gazetę, usiadłam znowu twarzą do niej i się patrzę zachęcającym wzrokiem. Kiedy ta nadal nie wstawała rozłożyłam już dłonie w goście: "no i? Na co czekasz?". Cały wagon zamarł w wyczekiwaniu.
- No Borowa. Ja wysiadam.No nóg nie mogę wyprostować. Koniec. No mówię Ci, że nie wytrzymam. Studenciny do domciów sobie jadą.
Pociąg ruszył.
- No nie wysiadłam jednak. Ale mówię ci. Ja już tu dłużej nie wytrzymam.
W wagonie rozległy się tłumione śmiechy. Ja tylko spojrzałam się z wyrzutem na Wariatkę i starałam się jej nie słuchać. Potem zaczęła opowiadać jakieś historie o jakimś "świętojebliwym" znajomym itp.

W Oleśnicy wysiadło trochę ludzi i zrobiło się więcej wolnych miejsc.
- No w końcu trochę ludzi wysiadło. Idę poszukać, czy jest gdzieś więcej miejsca.
Wstała z miejsca i ruszyła. Wszyscy w wagonie zaczęli się śmiać z ulgą, a ja się rozsiadłam jak najszerzej mogłam, żeby tylko nie wpadła na pomysł, żeby tutaj wrócić. Doszła do drzwi wagonu i zaraz się wróciła, bo zauważyła, że dwa siedzenia dalej od miejsca, gdzie siedziała wcześniej ze mną, są dwa miejsca wolne na przeciwko siebie. Podeszła więc do kobiety tam siedzącej i słodkim głosem, jak gdyby weszła do tego pociągu przed chwilą i nikt jej tu wcześniej nie słyszał, spytała, czy to miejsce jest wolne. W tym momencie już nikt nie krył się ze śmiechem.

Wariatka usiadła więc sobie dwa miejsca dalej i dzwoni.
- No znalazłam więcej miejsca. Mogę chociaż nogi rozprostować. Ale dalej mi się tutaj nie podoba! Kto to widział taki zapchany pociąg!
W końcu przerwała na moment rozmowę. Patrzę, a ona ściąga buty, ŚCIĄGA SKARPETKI! i kładzie gołe stopy na siedzeniu na przeciwko obok innej kobiety. Myślałam, że się zrzygam. Tamta kobieta zasłoniła się dokumentami, które czytała, ale ja na jej miejscu zrobiłabym Wariatce awanturę.

Wariatka nadal kontynuowała swoje marudzenie przez telefon i za 10 minut wysiadła. W sumie jej podróż trwała około godziny, ale tyle co się namarudziła, to starczyłoby na podróż dookoła świata.

Nawet nie będę tego komentować, bo komentarz jest tu chyba zbędny. Aż się zmęczyłam samym pisaniem o niej. Dlatego Wam z okazji świąt życzę żeby nikt Wam tak nie marudził przy wielkanocnym stole:)

sobota, 10 marca 2012

Jeden dzień z życia w akademiku

Drogi pamiętniku!

Dzisiaj obudziłam się wyjątkowo wcześnie, żeby pisać moją pracę magisterską. Po dwóch godzinach pisania stwierdziłam, że pójdę kupić sobie coś na obiad. Postanowiłam, że po drodze wyniosę śmieci. Idę więc do zsypu, otwieram drzwi i jak się nie wzdrygnę ze strachu! Za drzwiami bowiem stał sobie Chińczyk i patrzył na mnie zdziwiony. A jego zdziwienie wynikało nie wiem, czy z tego, że też się mnie wystraszył, czy dlatego, że nie wiedział, czemu te kartony, które próbował wcisnąć do zsypu się mu tam nie chcą zmieścić. Może w Chinach mają jakieś takie specjalne zsypy, które dostosowują otwór do śmieci, które chcesz wyrzucić, bo w Chinach mają przecież wszystko. Jak nakazuje moja polska gościnność, popatrzyłam na niego miną pod tytułem: "czemu ty tutaj to wyrzucasz, kiedy ja chcę wyrzucać", trzasnęłam drzwiami i sobie poszłam, do zsypu piętro niżej.

Na niższym piętrze zainteresowało mnie, czemu na podłodze jest tyle rozrzuconych wyrwanych z zeszytu kartek. Na szczęście jakiś instynkt nakazał mi ominąć je. Ciekawość jednak zwyciężyła i przyjrzałam im się, na szczęście nie z bliska, ale po prostu uważniej. W miejscu, gdzie kończyły się kartki zauważyłam różową maź. Wtedy mnie olśniło i od razu uciekłam jeszcze niżej. Tam leżało z kolei mnóstwo rozsypanych ziaren słonecznika i korkociąg. Wszystko się ułożyło w logiczną całość. Wyrzuciłam śmieci i poszłam na portiernię:
- Czy są dzisiaj panie sprzątające?
- Nie, nie ma. A coś się stało? - zapytała się Nasza Ulubiona Pani Z Portierni.
- Ktoś sobie wczoraj urządził imprezę na korytarzu przy zsypach. No i zwymiotował, a następnie zamiast to posprzątać, przykrył to kartkami z zeszytu.
- O matko! Takiego pomysłu jeszcze nie widziałam - uśmiała się Pani. - No niestety panie będą dopiero w poniedziałek. Ale im współczuje. Ciężko pracę tutaj mają.
- No dokładnie. Ludzie są tutaj tak bezczelni i obrzydliwi niektórzy.
- Oj to, to jeszcze nic. Gorsze rzeczy się tutaj działy...
- O nie! Chyba nie chcę tego wiedzieć.

Potem dzień już się układał całkiem przyjemnie. Dobrze mi szło pisanie pracy i ogólnie taki niezmarnowany dzień. Ale Szyszka ma taki przesąd, że jak rano zobaczysz Chińczyka, to dzień będzie zły. Dlatego przyszła godzina 21.30, siedzimy sobie zrelaksowane, a tu nagle słyszymy klucz w drzwiach. Szybka wymiana spojrzeń - "ktoś nowy się wprowadza" - i zaraz się zerwałam do drzwi. Patrzę, a tam wchodzi dziewczyna z walizką i zaczyna mówić do mnie po angielsku, że będzie z nami mieszkać. Erazmus! Po roku łażenia do administracji i tłumaczenia, że absolutnie nigdy nie chcemy mieszkać z erazmusem. Zszokowana byłam tak, że jak nakazuje polska gościnność, przywitałam się, po czym trzasnęłam za sobą drzwiami. Za chwilę znowu wyszłam, bo zauważyłam, że drzwi wejściowe zostawiła otwarte na oścież. Powiedziałam jej po angielsku, że te drzwi się zamyka, po czym znowu poszłam do siebie i trzasnęłam drzwiami. Jak polska gościnność nakazuje.

Potem zeszłam się dowiedzieć na portierni, jak to się stało, że nas tak wykiwali. Niestety nie było już Naszej Ulubionej Pani Z Portierni tylko inna, którą nazywamy Ślepa.
- Czy teraz są kwaterowani erazmusi?
- Taak - odpowiedziała Ślepa mrużąc oczy.
- Bo ktoś nam właśnie się wprowadził do pokoju i jesteśmy zszokowane, że o takiej porze. To kto ich teraz kwateruje?
- Ja! - odpowiedziała Ślepa z wielką dumą, że ma taką ważną funkcję.
- A pani wiedziała, że oni dzisiaj przyjadą? Bo nas nikt nie uprzedził.
- Ja wiedziałam. A wy po co mieliście wiedzieć? Ważne, że ja wiedziałam. Mam listę z wolnymi pokojami i jak ktoś przyjeżdża to ich kwateruje. - odpowiedziała oburzona, że podważam jej autorytet.

Nic jej już nie odpowiedziałam, bo się tak wkurzyłam, że już bym nie mogła być miła. Tyle chodzenia i proszenia się u administracji i zostaliśmy wykiwani przez Ślepą. I to wszystko dlaczego? Bo jak rano zobaczysz Chińczyka to dzień nie będzie udany. Myślałam, że zobaczenie rzygów odwraca urok Chińczyka, ale jednak nie. Dobrze, że chociaż na razie, mimo zajebiście złego pierwszego wrażenia, które zrobiłam, koleżanka z Rumunii wydaje się być w porządku. No może tylko trochę przestraszona jest.

A tak w ogóle to uważajcie! Co trzeci człowiek na świecie to Chińczyk, więc prawdopodobieństwo, że go spotkacie i będziecie mieć zły dzień jest większe, niż to, że dzisiaj wygram 40 mln w totka.

czwartek, 1 marca 2012

Zaginął mózg!

Ogłoszenie!
Zaginął mózg. Niezbyt używany, trochę zagracony, z kilkoma uszkodzeniami. Uczciwego znalazcę proszę o kontakt!
Dziobak.


Mówię serio. Zaginął mi mózg. Ostatnio zachowuje się jak jakiś lunatyk. Czemu? Już Wam mówię. Na przykład parę tygodni temu pakowałam się na wyjazd do Warszawy z Gorem. Mieliśmy tam być tylko w zasadzie jedną dobę z soboty na niedzielę, a dzień wcześniej miałam spędzić u sióstr w Łodzi. Nie przeszkadzało mi to jednak spakować całej torby rzeczy. Na przykład wzięłam ze sobą dwie pary butów i trzy sukienki, bo mieliśmy iść do teatru i nie byłam pewna, którą będę chciała założyć. Wieczorem okazało się jednak, że mimo pełnej torby, nie miałam przy sobie takich niezbędnych rzeczy jak szczoteczka do zębów, pasta do zębów, piżamy, czy suszarka do włosów. No typowe pakowanie się na lunatyka.

Ten mój brak mózgu jest chyba też zaraźliwy, Wczoraj poszłyśmy z Szyszką na pralnię. Jak zwykle zajęłyśmy pięć pralek. Kiedy przyszłyśmy odebrać wyprane ubrania, osoby z następnej godziny były na tyle nieuprzejme, że zdążyły już opróżnić nasze pralki, mimo, że ich godzina prania się jeszcze nie zaczęła. Wkurzone wzięłyśmy to co było wyjęte, opróżniłyśmy jeszcze dwie pralki i wróciłyśmy do pokoju to rozwiesić. Kiedy już większość prania była rozwieszona nagle mnie coś tknęło:
- eee... Szyszka.... Bo ten no... Nie mamy chyba czarnego prania.
Oczywiście jaka była nasza pierwsza reakcja - na pewno erazmusy ukradły nam pranie! Wracamy do pralni go szukać, a jak nie będzie tam, to robimy awanturę. Wpadłyśmy na portiernię oburzone, że potrzebujemy klucz, bo ktoś nam pranie chyba ukradł. Wpadamy szybko do pralni, patrzymy, a tam nasze pranie wyprane spokojnie czeka na nas w pralce, tak jak je zostawiłyśmy. No cóż. Każdemu przecież się czasem zdarza zgubić pranie.


Dzisiaj jednak mój brak mózgu dał mi się najbardziej we znaki. Dzwoniła do mnie mama, dając mi namiary na lekarza, do którego kazała mi się umówić. Skończyłam rozmowę z mamą, zadzwoniłam do przychodni i umówiłam się na wizytę. Po czym wybrałam ostatni numer, zadzwoniłam i zaczęłam mamie opowiadać, jak to się umówiłam do lekarza. Mama mi nie przerywała i kiedy skończyłam, powiedziała mi że to pomyłka. Zaraz, zaraz! No tak! Ostatni numer wybrany na moim telefonie to przecież nie był numer do mamy tylko do przychodni. I tak pani z przychodni opowiedziałam, jak mnie umówiła na wizytę.


Ja naprawdę zgubiłam mózg! I nawet wiem chyba, w którym momencie mi wypadł. Bo jakby tych wszystkich nieszczęść było mi za mało, ostatnio spadła na mnie półka. Taka półka, która wisiała nad moim łóżkiem i na której trzymałam wszystkie książki. Kiedy spadła na mnie z całą zawartością, dopiero zrozumiałam, że faktycznie może był już na niej zbyt duży ciężar. Niby nie spadła mi na głowę, bo wtedy pewnie już bym w życiu nic nie napisała, chyba że z zaświatów, tylko na plecy mi spadła, ale może jakoś siła uderzenia była na tyle duża, że drgania przeszły od kręgosłupa do głowy i wypchały mózg. True story!

Dlatego jeśli ktoś znajdzie mój mózg, to proszę mu powiedzieć, że za nim tęsknię i żeby do mnie wrócił.

niedziela, 19 lutego 2012

Wieści ze wsi

Dawno nie było o Babci i Dziadku, więc mam nadzieję, że się troszkę stęskniliście za nimi. U Dziadka i Babci, a zwłaszcza u Babci się ostatnio trochę zaczęło dziać. Na przykład Babci otrzymała od Syna kijki do nordic walkingu i ze swoją przyjaciółką Halińcią sport teraz będzie uprawiać:D Jestem z niej strasznie dumna i nie mogę się doczekać, aż się zrobi cieplej i będę mogła je zobaczyć w akcji, jak sobie spacerują z kijkami. Tylko Babci trzeba będzie jeszcze jakiś ładny profesjonalny dres kupić i będzie, jak ta lala:D

Normalnie, ja to ją podziwiam, że ona ma tyle wewnętrznej energii i zapału do życia. W ogóle u nich na wsi, to kobiety takie aktywne są. Ostatnio pod wodzą pani sołtys zorganizowały sobie ostatkowe spotkanie. Babcia oczywiście poszła, bo przecież towarzyska z niej kobieta. Wszyscy byliśmy zafascynowani, co tam też te kobiety ze wsi uradziły na tym spotkaniu i czy była ostra bibka.

- No to Babcia opowiadaj! Co tam się działo na tej imprezie?
- Oj to nie była żadna impreza, tylko spotkanie kobiet - obruszyła się Babcia.
- I co na tym spotkaniu uradziłyście?
- Klub zakładamy!
- Tak? A co za Klub? Koło Gospodyń Wiejskich?
- Nie. No taki inny klub... No nie wiem, jak się to nazywa. Mówiły, ale ich nie słuchałam za bardzo - przyznała szczerze.
- Babka się do klubu zapisała, a nawet nie wie jakiego - zaczął się podśmiewywać Dziadek.
- No to Babcia, jak Ty nie wiesz, jak się nazywa ten klub, to niech Ci jakąś legitymacje z nazwą dadzą! No i jak dadzą Ci coś do podpisywania, to przynieś najpierw do domu, bo kto wie, co to za klub w takim razie.
- No jak to jaki - powiedział Dziadek z szelmowskim uśmiechem. - To jest klub... pedarastów!
- CO??? - wybuchnęłyśmy śmiechem.
- No a nie - Dziadek zorientował się, że złego słowa użył. - No to jest taki klub... No jak są same kobiety to... Klub lesbijek!

Oczywiście Dziadek tak na złość powiedział, a Klub jest Klubem Mieszkańców Wsi i Dziadek też się może zapisać. Ale w sumie jak on uważa, że to Klub Lesbijek, to pewnie nie będzie chciał. I niech żałuje! Bo jak wszystkie kobitki we wsi, są takie zaradne i energiczne jak Babcia, to ja sama bym chciała do takiego Klubu należeć:)

środa, 15 lutego 2012

Nuda panie!

Pewnie mnie już nie w ogóle nie lubicie. Tak nic a nic. No ale co ja poradzę, że luty ogłosiłam miesiącem nudy. Niestety, to jest ostatnia szansa w tym roku, żebym się ponudziła. Potem wrócę do rzeczywistości uczelnianej i zabieram się za pisanie pracy, potem sesja, obrona, nauka do aplikacji, egzamin na aplikację, szukanie pracy itd, itp. Ten plan na ten rok naprawdę mnie przeraża, więc w tym miesiącu mam zamiar tak się wynudzić, żeby potem ta cała praca była dla mnie niczym wybawienie. Dzięki temu zabiorę się do roboty z wielkim zapałem, wierząc, że uchroni mnie to od nudy. Dobry plan?

Dlatego chodzę spać późno, jeszcze później wstaję. Oglądam seriale, czytam książki, leżę i jestem pasibrzuchem. Potem oglądam program the biggest loser o grubasach i myślę, że jak dalej będę tak siedzieć i jeść to będę grubasem, więc przestaję jeść i idę ćwiczyć. I tak codziennie.

W międzyczasie jeszcze byłam z Gorem w Warszawie na Les Miserables w teatrze ROMA. Wygrałam przy okazji piwo, bo się założyłam z Szyszką, że się Goro mi oświadczy. No i zaręczyny były mega wzruszające, w teatrze po spektaklu, przy całej widowni, ale... nie nasze. Ale dzięki temu wygrałam piwo, więc w sumie jestem do przodu. Nie ma się co dziwić, że Goro nie chce się oświadczać, bo sam mi ciągle powtarzał w Warszawie, że mnie nie lubi. W sumie się mu nie dziwię, bo wredna byłam dla niego strasznie. Ale przynajmniej wcześniej go uprzedziłam, że będę na niego krzyczeć w tej Warszawie, jak nie ogarnie drogi z dworca do mieszkania i zmarznę. Akurat musieliśmy trafić na ostatni weekend przed małym ociepleniem i było chyba minus bimbalion stopni, tak że nawet moje wielkie buty emu nie uchroniły mnie przed zamarzaniem. No a Dziobak zmarznięty, lub ewentualnie Dziobak przegrzany - to Dziobak zły. Na szczęście spektakl mnie zachwycił, więc trochę moja wredność wtedy zelżała.

Także sami rozumiecie, że nie mam za bardzo o czym pisać. Tak się rozleniwiłam, że chyba nawet moje szare komórki zrobiły sobie urlop. Ciężko potem będzie to wszystko rozruszać, ale mam nadzieję, że jakoś się uda. A jak się nie uda, to zostanę Dziobakiem wyklętym i zapomnianym.

środa, 8 lutego 2012

No to ferie!

Dzisiaj w końcu nadejszły wyniki ostatniego egzaminu i jako że jest do przodu i mam ferie to dzisiaj wyglądam tak:

A jak nikt nie widzi, to też trochę tak:

:))))

niedziela, 5 lutego 2012

Jak przeżyć kryzys w czasie sesji

Tak sobie myślę, co ja bym w zasadzie Wam drogie Dziobaczki mogła opowiedzieć o tym moim styczniu. No i dochodzę do wniosku, że zaiste niewiele. W końcu studentką jestem bardzo pilną, więc ciągle się uczyłam. Można by rzec, że całe dnie i noce spędzałam w łóżku z coraz nowymi mężczyznami, a czasem z kilkoma naraz a nawet z przedstawicielkami płci pięknej. Gdyby na tym opis skończyć, to wskazywałoby to na jakże akademikowe życie, ale niestety muszę dodać, że te osoby były ze mną tylko i wyłącznie w postaci swoich dzieł spisanych. No nuda panie i marazm niesamowity w tym styczniu był.

Co nam urozmaicało życie przez ten czas? Czasem np. ktoś sobie obiad o 3 w nocy robił w akademiku i przysnęło mu się w trakcie. Przypaliwszy więc swą strawę, wzniecił alarm przeciwpożarowy. Opowiadałam Wam chyba kiedyś o jego sile rażenia. Wyobraźcie sobie więc, jak strasznie umęczone byłyśmy w tą sesję z moją miłościwie ze mną współmieszkającą Szyszką, że naszą reakcją na wycie i słowa: "zagrożenie życia i mienia" była próba wyłączenia naszych budzików, klnąc, że to już rano.

Szczytem zmęczenia u koleżanki mej Szyszki był jednak dzień jednego z egzaminów, kiedy to rano wsadziła żelazko do lodówki. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zorientowała się, że coś jest nie tak, kiedy żelazko się nie zmieściło i nie mogła domknąć lodówki. Najpierw prawie spadłam z krzesła ze śmiechu, ale potem zaczęłam jej przypominać, jak się nazywa, bo bałam się, że biorąc po uwagę jej stan, nie będzie w stanie się podpisać na egzaminie.

Moje zmęczenie objawiało się trochę inaczej. Moja twarz przybrała pod koniec stycznia kolor jasnozielony i zaczęłam się porozumiewać ze światem przy pomocy bełkotania monosylab. Każde wypowiedziane do mnie słowo było przerabiane przez mój mózg w takim tempie, jakby co najmniej moje neurony zaczęły używać w komunikacji gołębi pocztowych.

Trochę nas życie dobiło przez ten czas. Ale na szczęście mieszkamy w akademiku. Dlatego w chwili kryzysu ostatecznego nadszedł nieoczekiwany ratunek. Siedziałyśmy sobie z Szyszką licytując się, która wygląda już bardziej jak gówno, kiedy nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Jak zwykle ja musiałam iść otworzyć. Nikogo się nie spodziewałam o tej porze, więc ktokolwiek by stał za drzwiami, by mnie zaskoczył, ale to co zobaczyłam przerosło moje oczekiwania.

Za drzwiami stało 4 chłopaków. Jeden trzymał wódkę, chleb i pół kilo soli. Drugi trzymał multiwitaminę w tabletkach. Trzeci - największy - chował się za plastikową tarczą wielkości małego talerza, a czwarty - który okazało się, że jest z Azerbejdżanu - celował we mnie plastikowym mieczem. Stoję więc i myślę - co ja pacze? ale mówię tylko:
- Eee... Chyba pomyliliście moduły.
- Nie, nie! My się staropolskim obyczajem - z chlebem i solą - przyszliśmy przywitać i zapoznać, bo mieszkamy na tym samym piętrze a nikogo nie znamy. Dlatego grzecznie i dobrowolnie proponujemy, żebyś się z nami napiła kielona.
- Dobrowolnie? Ja tu widzę wymierzony we mnie miecz!
- Nie, nie. Dobrowolnie. My tylko się napijemy i się zmyjemy. To jak? Możemy wejść?
- Wiecie co... Jutro mam egzamin...
- A... to ok. Rozumiemy...
- ... no i właśnie dlatego, że mam jutro egzamin, to idealnie trafiliście! Z wielką chęcią się z wami dzisiaj napiję!

No i jak widać można wszędzie i w każdych okolicznościach poznać bezinteresownie dobrych i życzliwych ludzi. Chłopcy tak, jak obiecali, napili się kolejkę i dłużej nie przeszkadzali, tylko poszli dalej poznawać mieszkańców naszego piętra. Myślę, że kiedyś wpadniemy z rewizytą;)

piątek, 3 lutego 2012

Jestem!

Ufff... Tzn. jeszcze nie mam pewności, czy jestem już po sesji, bo jeden profesor zdecydował, że potrzebuje na sprawdzenie prac trzy razy więcej czasu, niż zostanie nam go na naukę od ogłoszenia wyników do poprawki. No ale to przecież standard.

Oj ciężko było bardzo w tą sesję. Ciągle tylko z Szyszką powtarzałyśmy: co ja pacze i co za niedopaczenie. Już niedługo się odezwę i napiszę, co tam u mnie było słychać przez ten czas, tylko muszę złapać wenę. Do usłyszenia:)

wtorek, 17 stycznia 2012

O śwince słów kilka

Mój Goro doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że cierpię na zoofobię (specjalnie sprawdziłam teraz, jak się to profesjonalnie nazywa), czyli strach przed zwierzętami. Dlatego też ubolewa nad tym, że nie chcę w przyszłości w swoim domu mieć żadnych zwierząt. Czasem jednak próbuje mnie namawiać. Na przykład ostatnio przeprowadził ze mną taką rozmowę:

- Chcę sobie kupić świnkę!
- Co? Jak to świnkę? Będziesz ją na szynkę hodował? - zapytałam zszokowana tym pomysłem.
- Nieee! Taką świnkę miniaturkę. Będzie ze mną mieszkała. - odparł uradowany.
- I co? Będziesz ją wyprowadzał na spacery, jak psa?
- Chyba nie - zamyślił się. - A one nie robią do kuwety jak koty?
- Nie mam pojęcia, jak załatwiają się świnki - zaczęłam się śmiać. - Pewnie tak, jak ją nauczysz.
- To ja ją nauczę robić do kuwety. Ale na spacery też z nią będę chodzić. Na pewno się wszystkiego nauczy, bo świnki są zaraz po delfinach najmądrzejszymi zwierzętami. Są nawet mądrzejsze od koni.
- To super. A jak nie będziesz miał ją z kim zostawić, to będziesz ją zabierał do pracy?
- Jasne! To będzie taka mądra świnka, że ona będzie za mnie pozwy pisać.
- No to świetnie! Ale na przykład do babci Sławci też ją będziesz zabierać?
- No jasne, że tak!
- No a jak świnka pójdzie się przejść po wsi i jakiś rolnik ją złapie i przerobi na szynkę, to co będzie?
- No coś Ty! Ona będzie taka malutka i na szynkę się nie nada.
- A jak jej dasz na imię?
- No oczywiście Leslie! Na cześć Leslie Nielsena.
- Pięknie! A tak w ogóle to czemu świnka?
- No bo sprawdzałem, że dziobaków nie można hodować w domowych warunkach. No a na lamy też nie mam miejsca.
- Spoko na starość zamieszkamy na wsi, to sobie kupimy lamy.
- Super!

To teraz może już Wam się rozjaśniło skąd te awatary ze świnkami u mojego Gora.

Ale z drugiej strony, taka świnka to faktycznie jest słodka. Sami zobaczcie:

czwartek, 12 stycznia 2012

Komunikat

Wiem, że mnie pewnie już znielubiliście, ale nie ma mnie na blogu, bo się uczę. Dużo i bezowocnie. Przyjmuję przy tym pozycję załamki, no i ogólnie moje życie jest bez sensu i do dupy z takimi interesami. Może jak mnie już szlag trafi z tą nauką, to się odezwę. A jak jednak przekonam mój organizm, że sen jest dla słabych i do nauki tępa pało, to pewnie odezwę się dopiero w lutym. Może. Nie wiem. Nic już nie wiem.

wtorek, 3 stycznia 2012

Co ja sucham, czyli epicki wykład

Wiadomo, że człowiek chcąc mieć to wyższe wykształcenie, to powinien mieć dość szeroką wiedzę, żeby nie było, że zostanie wykształciuchem, co to się zna tylko na jednej rzeczy albo nie zna się na niczym. Dlatego, chyba, na studiach prawniczych musimy się uczyć też typowo teoretycznych przedmiotów, które na pierwszy rzut oka, są totalnie oderwane od rzeczywistości. Takim przedmiotem jest np. teoria i filozofia prawa. Każdy wykład z tego przedmiotu jest dużym wyzwaniem, bo profesor lubi popisywać się swoją niewątpliwą elokwencją i wielką wiedzą, a my biedne żuczki/żaczki musimy nie dość że nadążyć z notowaniem za tym co on mówi, to jeszcze spróbować zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. A jak sama nazwa przedmiotu wskazuje, nie jest to łatwe. Żeby sobie urozmaicić ten wykład wyobrażam sobie czasem, że oglądamy sitcom i jako głos publiczności puszczany z taśmy, powinniśmy w każdych momentach, kiedy profesor powie jakąś kluczową tezę mówić chóralne, pełne zachwytu: Łuuuu. Szkoda jednak że tego nie robimy.

Dzisiejszy wykład jednak osiągnął już taki poziom hm... nawet trudno powiedzieć mi czego. Ale żeby nakreślić Wam skąd się wzięła nasza konsternacja po tym wykładzie, muszę zrobić jeszcze jedną dygresję. Kiedyś na tamtym blogu wspominałam Wam w poście o Normalnie nienormalnych o pewnej koleżance w naszej grupie. O niej by można napisać kilka książek i zrobić osobny kanał tv tylko o jej dziwnych akcjach, jednak nie wspominałam tutaj o niej z dwóch powodów. Po pierwsze się jej boję, bo jest nieobliczalna, a podejrzewamy ją o jakieś kontakty z mafią A po drugie, wydaje mi się, że chyba jest chora psychiczna, a z chorych śmiać się nie będę. No ale, jednym z ulubionych tematów naszej koleżanki już od 5 lat jest to, jak to prawnik powinien kierować się w swojej pracy Biblią, bo tam jest wszystko, że inaczej się nie godzi, jest niemoralne itd. itp. Tymi tyradami zawsze wprawiała w osłupienie wszystkich prowadzących ćwiczenia.

Jakie więc było nasze zdziwienie jak na dzisiejszym wykładzie zaczęliśmy omawiać jedną z ideologii wykładni, która polegała na porównaniu interpretacji prawnej, do interpretacji.... biblijnej. Mniej więcej wyglądaliśmy tak:

Moje życie już nigdy nie będzie takie samo. Nagle okazało się, że nasza zagraniczna koleżanka nie jest odosobniona w swoich dywagacjach. Straszna szkoda, że akurat nie było jej na tym wykładzie, bo byłaby wniebowzięta. Kiedy profesor opowiadał o porównaniu Boga do prawodawcy, koleżanka by odpłynęła. No ja niestety jako ta zła, inaczej zareagowałam na te dywagacje. Oczywiście nasunęła mi się zaraz fala różnorodnych komentarzy do tego tematu. 

Moja przyjaciółka już tam ze mną nie mogła, bo mi się zaraz załączył nastrój religijny i zaczynałam jej parafrazować pieśni religijne i śpiewać do ucha, np. Pan Sędzia już się zbliża, Prawodawca jest mym pasterzem itd. No i oczywiście zawsze, kiedy myślę o naszej zagranicznej koleżance śpiewam moją ulubioną piosenkę napisaną przeze mnie o bardzo rozbudowanym tekście, a mianowicie: Dobro, dobro, dobro, lalalala. No i do tego choreografia z machaniem rączkami.

Zaczęłam zastanawiać się też nad tym jak głęboko pójdziemy w tych analogiach religia - prawo. Może by tak na przykład spróbować zanalizować takie zagadnienie: komparatystyka rozprawy i mszy św. Myślę, że spowiedź grałaby tu kluczową rolę, nie mówiąc już o pokucie. Poza tym może trzeba by było się zastanowić 
czy w takim razie posłowie, jako przedstawiciele naszego prawodawcy, nie powinni tak jak księża, czyli przedstawiciele Boga żyć w celibacie? Ja myślę, że to nie jest wcale taki zły pomysł. 

Jak już zaczęliśmy schodzić na wymienianie poziomów interpretacji i doszliśmy przy Biblii do poziomu mistycznego, tylko czekałam, aż profesor zachęci nas do zbiorowego seansu spirytystycznego w celu wywołania ducha prawa. Gorzej jakby na przykład trafił się duch prawa karnego. Łuuuu. A wtedy: Who you gonna call? Ghostbusters! Powiało grozą, mówię Wam.

Tak sobie myślę, że w sumie to lubię prawo, ale jeśli ktoś kiedyś natrudził się, żeby porównywać wykładnię prawa do interpretacji biblijnej, to chyba już coś z nim nie tak było. Ale przynajmniej się wyjaśniło skąd się wzięła teoria i filozofia prawa. Jacyś panowie pewnie usiedli i zaczęli w seansach spirytystycznych w mistyczny sposób poznawać ducha prawa. Tak musiało być. 

niedziela, 1 stycznia 2012

To co się powinno robić w Nowy Rok

Długo jak zwykle mnie nie było, ale przecież miałam ważne świąteczne zadanie w postaci pasienia brzucha. Zadanie wypełniłam na 200% normy. Jak już się jednak doturlałam do komputera to postanowiłam sobie trochę podsumować poprzedni rok. Najłatwiej mi było to zrobić sięgając do archiwum bloga i sprawdzając na ile udało mi się spełnić, to co sobie zamierzyłam w tamtym roku. Coś się obawiam, że to może być bolesne zderzenie z rzeczywistością. Oto co napisałam rok temu:

1. Nadal będę pisać bloga. 
To ważne postanowienie, bo pewnie jak każdy bloger, miewam kryzysy, jeśli chodzi o pisanie. Czasem brak weny, czasem zwyczajnie wieje nudą, no i to zazwyczaj widać na blogu. Ale przez to pół roku, udało mi się zjednać paru stałych Czytelników i ta świadomość daje mi motywację do dalszego pisania. Także tego, wybaczcie Dziobakowi, jak czasem długo nie będzie pisać, jak czasem będzie przynudzał, czy cuś. Póki ludzie będą chcieli mnie czytać, ja będę pisać.


Hmmm.... No to teraz biję się w pierś i posypuję głowę popiołem. No nie rozpieszczałam Was w tym roku. Jednak to prawda, że blogi generalnie mają krótką żywotność. Po początkowej euforii i radości z pisania z czasem najpierw pojawia się presja, a potem człowiek się wypala i jakoś tak nie chce się pisać. Tym bardziej, że mój żywot onetowy był dość płodny. Ostatnio skopiowałam sobie to wszystko do worda, żeby mi to nie zginęło i okazało się, że przez rok napisałam 146 str. (czcionka 10.), więc niezłej objętości książka by już z tego wyszła. W tym roku już nie obiecuję, że będę regularnie pisać, bo wiem, że tego nie dotrzymam. Ten rok jest dla mnie przełomowy, bo najpierw będę bronić magistra a potem będę się uczyć do egzaminu na aplikację, więc czeka mnie dużo pracy. Ale mam nadzieję, że pasja pisania mimo wszystko pozostanie:)


2. Będę milsza, spokojniejsza i cierpliwsza
W sumie to i tak zrobiłam wielkie postępy przez ostatnie lata w tym kierunku, ale jak się jest wnuczką mojej Babci, to nie jest tak łatwo przezwyciężać geny złośliwości, niecierpliwości a czasem zwyczajnie wredności. Co prawda jak sobie ktoś zasłuży, to nie ma bata, że odpuszczę, ale czasem niepotrzebnie się złoszczę. Dotyka to zwłaszcza mojego Gora, który nie raz dostał po uszach niezasłużenie. Dlatego z tym punktem łączy się kolejny...


Trudno jest mi ten punkt oceniać. Mniej złośliwa na pewno nie byłam. W tym roku mój cięty język też mi przysporzył nie raz kłopotów. Staram się zawsze być lepszym człowiekiem, bo jest to nie tylko moje postanowienie noworoczne, ale generalnie cel na całe życie. Na ile to wychodzi? Na ile się da;) Temperamentu i osobowości przecież nie zmienię.


3. Zacznę trenować jakieś sztuki walki
Tak sobie myślę, że to by był dobry sposób na rozładowanie mojej energii i agresji. Może zamiast znowu się wiercić na medytacji na jodze, powinnam w tym czasie zwyczajnie skopać komuś tyłek? Fajna jest joga, ale chyba takie walenie pięściami w worek byłoby bardziej relaksujące. Ale z drugiej strony z moją pacyfistyczną naturą, może być mi ciężko się przełamać, żeby kogoś bez powodu uderzyć. No ale z moim zapałem, to i tak pewnie skończy się na jodze, bo w sumie nie lubię się męczyć;)


Niestety zajęcia z jogi skończyłam wraz z końcem letniego semestru i jeśli chodzi o aktywność fizyczną w tamtym roku to by było na tyle. Jedyne do czego mi się udało zmobilizować w ostatnim miesiącu to codzienne robienie brzuszków. Ale to za mało. Cel na ten rok to zdecydowanie więcej się ruszać! Co łączy się z postanowieniem numer 1 na ten rok, czyli żeby przestać być pasibrzuchem i schudnąć wreszcie.


4. Przestanę zmieniać ciągle fryzury
O tak! To muszę koniecznie wprowadzić w życie, bo ja mam niestety jakieś takie dziwne podejście do swoich włosów. Po prostu kocham zmiany. Jak jeszcze nie nosiłam soczewek, to potrafiłam przyjść do fryzjerki, ściągnąć okulary, powiedzieć, że chcę jakiejś zmiany i przez to, że jestem ślepa, to widziałam dopiero efekt końcowy, jak założyłam okulary. Dlatego, jak chciałam zostać dłużej z jedną fryzurą, to musiałam zaprzestać w ogóle chodzić do fryzjera, bo każda wizyta w celu podcięcia końcówek kończyła się całkowitą zmianą. Ta fryzjerka chyba zauważyła, że ja lubię eksperymentować i jeszcze mnie specjalnie podpuszcza. Teraz mam krótkie włosy, więc jak poszłam na podcięcie końcówek mówię do niej, że teraz w końcu muszę wytrwać z jedną fryzurą, bo już nic nie da się zmienić. Na co ona z błyskiem w oczach odpowiedziała, że jak się nie da, jak się da i nie wiem jakim cudem, ale skończyło się tak, że wygoliła mi część włosów. Trzeba z tym skończyć, bo jak wychodziłam od niej to powiedziała, że następnym razem będziemy mogły wygolić już pół głowy. Także albo się opamiętam, albo muszę zmienić fryzjerkę. 

Udało się! Cały rok nie zmieniałam fryzury! Zaczęłam nawet zapuszczać włosy i udało mi się tak wytrzymać kilka miesięcy, ale jednak wróciłam do poprzedniej fryzury. Chyba w końcu udało mi się odnaleźć fryzurę idealną. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal cierpię na syndrom Clarka Kenta i wystarczy spinka do włosów, żebym mogła ludzi zmylić, że znowu coś kombinowałam z wyglądem.


5. Zacznę się systematycznie uczyć
Tak wiem. To jest postanowienie z gatunku "więcej nie piję!", które każdy składa na kacu po każdej imprezie. Tak samo z początkiem każdego roku akademickiego czy szkolnego każdy sobie obiecuje, że teraz będzie się uczył systematycznie. Więc choćby znowu miało nie wyjść, to i tak muszę sobie to obiecać. Zamiast marnować czas na fejsbuku i gierkach online poświęcę więcej czasu kodeksom.



Mhm. Ta. Jasne. Świetnie mi wyszło. Normalnie tak dobrze, jak z tym, że nie piję. No rewelacja totalna. Szczerze mówiąc to jest z tym chyba nawet gorzej niż było. No ale komu by się chciało uczyć na piątym roku.
Ale w tym roku mam dwa cele, jeśli chodzi o naukę - tytuł magistra i dostać się na aplikację. I choćbym miała leżeć pod kroplówkami w pawilonie dla psychicznie chorych, albo co gorsza - zrezygnować z internetu, to muszę to osiągnąć i koniec kropka.


6. Będę dbać o siebie
Ostatnio spotkałam się z koleżankami z liceum i strasznie się z siebie śmiałyśmy, jak się zestarzałyśmy. Kiedyś chodziłyśmy zimą bez czapek, w addidasach i spodniach biodrówkach. Teraz wszystkie przyszły w czapkach, w szalikach, w kozakach. Pod spodniami rajtki, nerki zakryte podkoszulkami. No staruchy się z nas zrobiły! Żeby się podniecać tym, że kupiłam sobie ocieplane legginsy, albo super ciepłe rękawiczki z jednym palcem! Ale mam zamiar wytrwać w tym dbaniu o siebie. W końcu wiecznie młoda nie będę. Dlatego zacznę lepiej się odżywiać, łykać witaminy, ciepło się ubierać, smarować się kremami, bo przecież już niedługo pojawią się zmarszczki. Trzeba się za siebie wziąć i już, żeby potem w wieku 50 lat móc wyglądać, jak Grażyna Torbicka. 

Jeśli chodzi o ciepłe ubieranie się i kremy to jest dobrze. Tzn. jeszcze nie jest to może super rewelacja, ale ważne, że zaczynam dbać o siebie. Niestety jednak nie zmieniłam nawyków żywieniowych. Dalej to co tłuste i niezdrowe jest moim najlepszym przyjacielem. I chyba nigdy nie uda mi się zrezygnować z boczku na rzecz jogurcików.


7. Będę większą optymistką
Pod którymś wpisem poleconym na Onecie, ktoś mi zarzucił w komentarzu, że jestem taka młoda, a już ze mnie taki malkontent. Początkowo to zignorowałam, bo na Onecie, takich domorosłych psychologów-oszołomów, co to stawiają diagnozy po jednym zdaniu przez ciebie napisanym, nie brakuje. Później jednak przejrzałam jakie posty w tym czasie, były na głównej stronie Dziobaka i faktycznie, obraz mojego nastawienia do świata, który się z nich rysował, nie wyglądał optymistycznie. Za dużo marudzę. Nad moim łóżkiem w akademiku wisi kartka z moimi motywatorami. Pod hasłami: "nie maż się!", "miej wyjebane, a będzie ci dane", muszę dopisać kolejne: "nie marudź!".  Za dużo się skupiam na negatywach. A przecież życie jest kolorowe jak Dziobaki na rysunku powyżej. Trzeba tylko umieć to dostrzegać.


Hmm... To też mi jest trudno ocenić. Staram się być optymistką, ale w tym roku to na pewno mi się nie uda. Więc nie ma sensu zakładać sobie czegoś, czego się nie spełni, co nie? I tak wiem, że będę płakać cały rok, najpierw, że nie zdążę napisać pracy magisterskiej, potem że na pewno będzie beznadziejna, nie obronię się, nie nauczę się na egzamin wstępny, nie dostanę się na aplikację, nie znajdę pracy... Itd. itp. To sobie nawet mogę postanowić na ten rok, żeby móc coś spełnić: będę się mazać, że mi nic nie wyjdzie. Uf. Przynajmniej mam teraz pewność, że coś mi się w tym 2012 r. uda - spełnię swoje noworoczne postanowienie, że będę się mazać.

Wam z kolei życzę dużo optymizmu na ten rok. Nie mażcie się! Ja zaklepuje cały pesymizm na ten rok dla siebie, a Wam wszystkim życzę, żeby wszystkie Wasze cele małe i duże się spełniły. Żeby każdego dnia tego 2012 r. przydarzyła Wam się choć jedna pozytywna, radosna chwila, dzięki której każdego dnia chociaż raz dziennie będziecie się mogli uśmiechnąć i pomyśleć: nie no! Ja to mam jednak fajne życie:) Najlepszego Dziobaczki!