niedziela, 18 września 2011

Fotostory z Krecikiem

Będąc w Pradze zahaczaliśmy o różnego rodzaju knajpki. W jednej z piwniczek zauważyliśmy samotnego Krecika. Siedział sobie przy piwku i wyglądał na bardzo znudzonego.

- Ahoj Kreciku! Co tam porabiasz?
- A nic, nudy takie.
- No to wbijaj do nas! Ponudzimy się razem.

Krecik ochoczo na to przystał i ruszył z nami do naszego mieszkania w dzielnicy czerwonych latarni. Piwko za piwkiem Krecik zaczynał się rozkręcać.
Kiedy już miał niezłą banię, zainteresował się strasznie widokiem z naszego okna:
- Ej! Tam na przeciwko naprawdę jest burdel?
- No jest, a co?
- O kurde! Ale fajnie - ucieszył się Krecik.
Nie zdążyliśmy nic zrobić, kiedy nagle zaczął krzyczeć przez okno:

- Ahoj! Dziewczyny! Heeeeej! Mogę do Was wpaść? Może jakiś rabat dla Krecika?
- Krecik uspokój się, bo nam jakiegoś alfonsa na głowę sprowadzić.

Jakoś go zabraliśmy z tego okna. Wyszliśmy do kuchni, żeby przynieść kolejne piwka z lodówki, patrzymy, a Krecik swoje erotomańskie zapędy przełożył na kolejny obiekt.


- Mmmmm.... Moja słodka Andżelinka. Mmmm...
- Krecik! Zboczeńcu! Ty się w końcu weź ogarnij! To przecież zdjęcie jest! Ile Ty wypiłeś?
- Chyba niedużo. Ale wiecie co? Ja się może jednak przejdę.
Początkowo się ucieszyliśmy, że w końcu pozbyliśmy się namolnego gościa, ale po jakimś czasie postanowiliśmy go jednak poszukać, bo w jego stanie, mógł sobie zrobić krzywdę. Znaleźliśmy go na szczęście już w pokoju obok, w nie najlepszym stanie.
- Krecik! Wariacie! Ty to wszystko sam wypiłeś?
- Taaa - odpowiedział czkając co chwilę - I wiecie co? Już nigdy więcej nie piję z Polakami!

niedziela, 11 września 2011

Z księgi mądrości Babci S.

Dzisiaj jak zwykle Babcia rozłożyła mnie na łopatki. Zaczęliśmy rozmowę o nowym proboszczu. Jak to bywa w małych parafiach wiejsko-miasteczkowych, wszyscy o wszystkich - a o duchownych tym bardziej - wszystko wiedzą. Dlatego nie powinien mnie zdziwić kierunek w jaki poszła rozmowa. A jednak...

- Widzieliście nowego proboszcza?
- No ja widziałam. - odpowiedziała Babcia. - Rozmawiał z taką jedną. Pytał się jej, czy mieszka niedaleko J.  No w końcu to jego córka.
- Co? Jak to córka? - zapytałam szczerze zdziwiona.
- No właśnie. Jak to córka, skoro on ma chłopaka? - zapytała Gagata, również zdziwiona, ale bynajmniej czymś innym.
- Moment! Jak to córka? Jak to chłopak? - zgłupiałam do końca.
- Oj tam! - odrzekła Babcia, niczym niezdziwiona. - Córkę zrobił dawno, jak był jeszcze wikarym. A teraz jak nie może, to może ma chłopaka.
- Matko kochana! O czym wy w ogóle mówicie. Ja to słyszałam, że poprzedni proboszcz miał dziecko, ale że ten ma?
- No ma tamten proboszcz. Córkę. - odpowiedziała wszystkowiedząca Babcia.
- Córkę? A nie syna?
- Syna też ma.
- Co? - oczy robiły mi się coraz większe.- Ale to z tą samą kobietą?
- No nie. Z innymi. Z jedną ma córkę, a z drugą ma syna.
- No ale jak to tak. One nie miały wtedy mężów?
- Miały.
- No to skąd ludzie wiedzą, że to nie są ich dzieci tylko proboszcza?
- Oj Ola - powiedziała Babcia z politowaniem. - Jak ludzie nie mają wiedzieć, jak wiedzą. Ludzie to wszystko wiedzą - powiedziała tonem objawionej, najszczerszej prawdy.
- No ale to jest okropne. Bo nie dość, że zdradzanie męża jest grzechem to jeszcze z księdzem?!
- Ale z księdzem to nie jest grzech! - wytłumaczyła mi Babcia. - Ksiądz to też człowiek przecież i od czasu do czasu musi sobie ulżyć i strzelić gola.
- No właśnie - odpowiedziała śmiejąc się Gagata - więc w zasadzie to te kobiety sprawiały dobre uczynki.

I takie to rozmowy sobie prowadzimy przy niedzieli, przy ciasteczku z naszą tolerancyjną Babcią.

sobota, 3 września 2011

Czeski film, czyli jak zostać polskim turystą

Miałam Wam dokończyć opowieść o wypadzie w Beskidy, ale jako że wczoraj wróciłam z Pragi, to żyję teraz tylko wyjazdem do Czech i wrażeniami z niego muszę się podzielić w pierwszej kolejności. A jest czym, bo to była naprawdę niezapomniana wycieczka.

Z tym wyjazdem do Pragi to było tak, że w zasadzie zdecydowałam się na niego totalnie spontanicznie. Uczyłyśmy się do sesji, kiedy do Szyszki zadzwoniła jej koleżanka Ania. Chwilę rozmawiały i nagle Szyszka zwraca się do mnie:
- Romek! Jedziemy do Pragi we wrześniu?
- Możemy jechać - odpowiedziałam niewiele myśląc.
No i pojechałyśmy, bo jak wiadomo spontaniczne decyzje są zawsze najlepsze.

Nocleg znaleźliśmy przez Internet. Było tanio i w centrum, więc się jaraliśmy. Wszystko się układało idealnie. Zbyt idealnie, co powinno wzbudzić nasze podejrzenia. Ciekawie zaczęło się już po wyjściu z autobusu. Wiedzieliśmy, że mamy przejechać dwa przystanki metrem, ale nie wiedzieliśmy, gdzie jest przystanek. Ruszyliśmy więc przed siebie ze słusznym skądinąd założeniem, że gdzieś go w końcu znajdziemy. Tarabaniliśmy się z tymi naszymi ciężkimi torbami (bo przecież do stolicy europejskiej pojechaliśmy, to trzeba było się przygotować odzieżowo do tego) z 10 minut. W końcu się kogoś zapytaliśmy i dotarliśmy. Na ulicę, gdzie mieścił się nasz hostel też trafiliśmy całkiem szybko i sprawnie. Była w samym centrum miasta, ale kiedy ją zobaczyliśmy to trochę zwątpiliśmy...

Wszędzie po oczach biła czerwień świateł i zasłon, które chroniły przed oczami ciekawskich wnętrza Cabaretów. Z szyldów i billboardów kusiły pół nagie panie, a o potencjalnych klientów, przed każdym wejściem walczyły grupki ciemnoskórych naganiaczy, mówiących plątaniną kilku języków. Bardzo zwątpiliśmy, ale postanowiliśmy szukać adresu naszego hostelu. Trzy razy sprawdzaliśmy, ale za każdym razem wychodziło, że nasz hostel znajduje się nad jednym z kabaretów... Weszliśmy więc w bramę do niego, mijając pół nagą panią tańczącą na stoliku przed wejściem.

Klatka schodowa nie poprawiła naszych humorów. Światło tam zapalało się jedynie na kilka sekund, po to, żeby za chwilę zgasnąć. Gdy robiło się ciemno miałam wrażenie, że zaraz z którychś drzwi wyskoczy nożownik i nas zaszlachtuje. Na szczęście nie wyskoczył, ale i tak było strasznie. Kiedy jeszcze właścicielka spóźniała się, żeby nas zakwaterować, to zaczęłyśmy z Szyszką na serio się zastanawiać jakby trafić z powrotem do Wrocławia. Naszą decyzję o rychłym powrocie wzmocnił widok naszego lokum. To było takie mieszkanie "bez". Mieliśmy:
- pokój bez łóżek, tylko z materacami,
- pokój bez stolika, tylko ze stołkiem, któremu odpadał blat, a który udawał stolik,
- okno bez szyby,
- telewizor bez anteny,
- prysznic bez brodzika.
Ale za to mieliśmy coś ponadprogramowego. Wielkiego grzyba na suficie. No i jeszcze mój materac, poduszka i kołdra śmierdziały potem. Pięknie było. Za oknem widok na burdel i słychać ciągłe krzyki naganiaczy. Trzeba było szybko iść po piwko, bo inaczej się tego przeżyć nie dało. No i na szczęście przetrwaliśmy tę noc, bo na drugi dzień nasze nastawienie się zmieniło, kiedy w końcu wyszliśmy z mieszkania i mogliśmy sobie pospacerować po przepięknej Pradze.

Wystroiłyśmy się z Szyszką jak gwiazdy i zachwycałyśmy się jak pięknie tam jest. Człowiek się czuł tak... europejsko. Najfajniejsze było to, że ruszyliśmy całkowicie na spontanie na miasto. Nie wzięliśmy ze sobą żadnej mapy, tylko po prostu szliśmy przed siebie, a i tak dotarliśmy wszędzie, gdzie chcieliśmy, nigdzie się nie gubiąc. Naszymi drogowskazami były tabliczki na drzwiach knajp. Piwko za mniej niż 30 kc? Wchodzimy!

A gdy po całym dniu zwiedzania wróciliśmy do naszego syfiastego pokoju nad burdelem, to okazało się, że nawet ono ma jakieś zalety. Niepotrzebny był nam telewizor - widok z naszego okna to był niezły kabaret sam w sobie. Mogłyśmy z Szyszką godzinami siedzieć w oknie, jak stare snajperki i podpatrywać pracę naganiaczy. Po jakimś czasie zrobiłyśmy się w tym podglądactwie już na tyle bezczelne i wyspecjalizowane, że nawet specjalne stanowiska sobie zrobiłyśmy z krzesełek i poduszek, żeby nam wygodnie było. Jako że kabaret był otwarty prawie całą dobę, to miałyśmy show na kolacje, na śniadanie, na obiad... Cały czas. Poczułyśmy w pewnym sensie więź z tymi ludźmi. Nadałyśmy im np. przydomki. Jednego z nich nazwałyśmy na przykład Piśmienny, bo jako jedyny coś pisał. Stwierdziłyśmy też, że dzięki naszym obserwacjom, jak kiedyś nie wyjdzie nam kariera zawodowa, to najmiemy się do pracy z tymi panami. Wymyśliłyśmy już też jakby się miało nazywać nasze stanowisko pracy: menadżer do spraw frekwencji.

Ale jeszcze większą zabawę od naganiaczy, przysparzały nam panie pracujące w kabarecie. Dzięki wnikliwym obserwacjom nauczyłyśmy się z Szyszką bezbłędnie zgadywać, która pani zaraz wejdzie do kabaretu. Nie było to takie łatwe, jak Wam się wydaje, bo te panie, kiedy idą do pracy, tak właściwie niczym szczególnym się nie wyróżniają. Normalnie ubrane, ładne dziewczyny. Mimo ich niepozornego wyglądu, wykształciłyśmy w sobie siódmy zmysł i miałyśmy prawie 100% trafień. Chyba tylko ze dwie dziewczyny nas zaskoczyły.

Nasze podglądactwo skończyło się jednak przedostatniego poranka. Jak to mówią: nosił wilk do lasu owcę razy kilka... Oprócz kabaretu na przeciwko nas był też luksusowy hotel. W apartamencie na najwyższym piętrze wynajmowała pokoje grupka młodych mężczyzn, którzy zauważyli nas w oknie i zaczęli podglądać nas. Na początku im machałyśmy i się uśmiechałyśmy. Dopiero po jakimś czasie zorientowałyśmy się, jak to musiało wyglądać z ich perspektywy... Przecież piętro pod nami był burdel, a u nas też były czerwone zasłonki. No cóż. Mamy karę za podglądactwo.

Ale na szczęście tego dnia poznałyśmy nową zabawę. Koledzy, którzy byli z nami na tej wycieczce pokazali nam jak się bawi w polskiego turystę. Jako że Praga to piękne miasto jest tam mnóóóóóóstwo turystów, no i jak to turyści robią maaaaasę zdjęć. A co robi polski turysta? Czeka aż ktoś się ustawi do zdjęcia, w końcu ma pusty kadr i... w ostatniej chwili wlatujesz w kadr i stajesz się mistrzem drugiego planu. Jak to stwierdziłam: nawet nie mamy pojęcia na ilu chińskich zdjęciach jesteśmy. Chociaż przyznam, że najczęściej robiliśmy polskiego turystę na naszych zdjęciach. Z tego dnia nie mamy chyba ani jednego naprawdę udanego zdjęcia, bo na każdym gdzieś na pierwszym lub drugim planie jest polski turysta. Jak to dobrze, że mamy już aparaty cyfrowe, bo wiele klisz byśmy zniszczyli. Ale bawiliśmy się przy tym naprawdę świetnie. Mało wymagający jesteśmy, jak widać, jeśli chodzi o rozrywkę.

No a tak na koniec napiszę w końcu, co takiego ciekawego było w tym, że szukaliśmy przystanku metra przez 10 minut obchodząc kilka ulic. Kiedy wracaliśmy już, z jeszcze cięższymi o kilkanaście butelek torbami, wychodząc z metra pokierowaliśmy się drogowskazem wskazującym dworzec autobusowy. Wyszliśmy innym wejściem niż wchodziliśmy i okazało się, że... przystanek metra znajdował się przed samym wejściem na dworzec. Polscy turyści... My wyszliśmy z dworca w pierwszy dzień oczywiście z innej strony i sobie musieliśmy pozwiedzać kilka ulic. No ale jak już być polskim turystą, to w pełnej krasie:)

Ale wszystkie przygody, wszystkie trudności i w ogóle wszystko bladło w porównaniu do picia piwka w nocy na Moście Karola. To był jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, momentów w całe moje wakacje. Czasem wychodzi ze mnie taka trochę nostalgiczna dusza i przywiązuje dużą wagę do takich symbolicznych momentów. A może uczynić to początkiem jakiejś większej tradycji? Na przykład wyznaczyć sobie cel, żeby wypić narodowy trunek w każdej europejskiej stolicy w jej najbardziej symbolicznym miejscu? To co następne? Szampan na wieży Eiffla, czy winko przy Koloseum? :) Marzenia:)