sobota, 27 sierpnia 2011

Jak Dziobak praktykował Dobre Wariactwo cz. I

Oczywiście nie samym prawem człowiek żyje, więc w wakacje trzeba też było gdzieś wyjechać. Świata trochę zobaczyć, powietrza innego powdychać i ogólnie porelaksować się. A jak wiadomo najlepiej można tego dokonać ruszając z Dobrymi Wariatami na wycieczkę. W tym roku nasz palec na mapie zatrzymał się na Beskidzie Żywieckim. Miejsce wybraliśmy, więc pozostało jeszcze zebrać ekipę, co w naszym przypadku jest zazwyczaj procesem długotrwałym i bardzo zmiennym.

W zasadzie to nikt teraz nie wie, jak wyglądała rekrutacja na tę wycieczkę, bo skład zmieniał się w przeciągu kilku miesięcy niezliczoną ilość razy. Początkowo było nas tyle osób, że na luzie zmieścilibyśmy się w dwóch 6-osobowych domkach. Znając jednak umiejętności logistyczne naszych znajomych, przezornie zarezerwowaliśmy od razu trzy takie domki. Z czasem jedni się zapisywali, inni wypisywali i momentami nijak się nie kalkowało wynajmowanie aż 3 domków. Tydzień przed samym wyjazdem, każdy jednak postarał się temu zaradzić i zaczęli kampanię wśród znajomych i nagle zrobiła się nam 17 osobowa wycieczka. Normalnie jak zielona szkoła!

Ale im więcej ludzi tym weselej! Tylko znów zaczęły się schody, kiedy przyszło do wyboru środka komunikacji. Chłopcy z wiadomych względów woleli PKP. Raz już jechaliśmy pociągiem w góry i bardzo im odpowiadała opcja, że nie będą kierowcami, a więc imprezę można by już zacząć na dworcu. Kobiety jednak postawiły twardo na swoim i pojechaliśmy czterema autami. Co oczywiście okazało się potem świetnym wyjściem, ale o tym później.

Ja z siostrami i naszą koleżanką Inez jechałyśmy naszym wozem zwanym Felicitą lub swojsko - Felą. Nasza wysłużona Skodzina, była najbardziej niepewnym elementem naszego składu. Dwa dni przed wyjazdem, w nocy, na drodze w lesie, strzeliła mojej siostrze Gagacie focha. Stwierdziła sobie tak po prostu, że ona więcej nigdzie nie jedzie i ... No koniec! Ale na szczęście od takich spraw mamy naszego niezastąpionego Wujka. Nie takie pewnie już kobiety w życiu rozpalał, więc i z Felą sobie poradził;)

Z duszą na ramieniu (lub bananem, jak to Babcia wpisała kiedyś do krzyżówki) ruszyłyśmy w daleką podróż naszą kapryśną Felą. Obawiałyśmy się o jej stan też dlatego, że jako jechały u nas same baby, to dopakowałyśmy ją niemiłosiernie. A jak wiadomo, żadna kobieta nie lubi mieć zbędnych kilogramów, więc i ona mogła kaprysić. Z tego powodu na wstępie było zapowiedziane jedno - my z naszą Felicitą jedziemy wolno i koniec. To nie jest samochód wyścigowy. Czasem podejrzewam wręcz, że pod maską zamiast koni mechanicznych ma różowe koniki Pony. Dlatego nie było co jej nadwyrężać.

Niestety nie wszystkim przypadło to do gustu. Miałam się w połowie drogi zmienić z Gagatą za kierownicą, ale niestety pewien incydent sprawił, że pod maską buzowało mi bardziej niż rozgrzanej Feli, więc stanowiłabym jako kierowca zagrożenie na drodze. Bo ja jestem uczciwy człowiek - skoro nie możemy szybko jechać to uprzedzam od razu, ale wzięłyśmy nasze auto i zabrałyśmy 1/4 ekipy na wakacje, więc chyba można by się było trochę dla nas poświęcić. Nie wszyscy to rozumieli, stąd też jeden chłopak rzucał tekstami w stylu: "co wy biegów nie umiecie zmieniać? Co tak wolno jedziemy?!". Wiem, że w takim wypadku najlepiej by było przesadzić delikwenta za kółko i pokazać mu moc silnika naszej Feli. Nie mogliśmy tego jednak zrobić, bo ten co najgłośniej krzyczał, nie posiada nawet prawa jazdy! Ot co! Skończyło się na krótkiej pyskówce i dalej Felicita sunęła swoim majestatycznym, przepisowym tempem. Była bardzo dzielna i zawiozła nas pod sam ośrodek! No może prawie... Pod domki już nie podjechała, bo wjazd był pod zbyt dużym kątem i się biedaczka sturlała. Ale i tak była dzielna!

Ogólnie to droga nam minęła bardzo miło. Jak już się nam nudziły plotki, to zawsze mogłyśmy liczyć na chłopaków. Nie mieliśmy niestety CB radia, więc musieliśmy do siebie dzwonić, żeby coś sobie opowiedzieć. Na szczęście przez drogę bliźniacy jechali w jednym samochodzie, bo oni, kiedy nie są blisko siebie, to kiedy wydarzy się coś zabawnego, zaraz do siebie dzwonią, żeby sobie to opowiedzieć. Potrafili nawet dzwonić do siebie z jednego domku, do drugiego, czyli jak byli w odległości 10 m. A co dopiero by musieli się nadzwonić, jakby jechali w innych autach (co też się czasem zdarza). Dlatego, kiedy dzwonił do nas któryś z nich, to można się było spodziewać, że coś się wydarzy. A jak jeszcze zaczynają rozmowę tak...
- Cześć, cześć, cześć - Bliźniacy zawsze powtarzają to 3 razy - Ej dziewczyny! Odwróćcie się do nas!
Posłusznie się odwróciłyśmy zobaczyć, co się dzieje w ich samochodzie. Chłopcy najpierw nam pomachali, a potem Regał... pokazał nam dupę!

Zaprawdę, kiedy Regał na początku pobytu pokazuje ci gołą dupę, to wiedz, że coś się dzieje... i będzie się działo;)

Ale o tym dopiero za tydzień, bo ja jeszcze wakacji nie kończę i jadę sobie wypić piwko na Moście Karola:) Do zobaczenia już niedługo:*

czwartek, 25 sierpnia 2011

Jak Dziobak praktykował prawo

Trochę mnie nie było w blogowej przestrzeni i teraz myślę, od czego tak właściwie powinnam zacząć opisywanie tego, co się działo pod moją nieobecność. No ale jak się nie wie od czego zacząć, to najlepiej zacząć od początku, czyli w tym przypadku chronologicznie. W takim razie wypada, żebym najpierw napisała Wam parę słów o moich praktykach.

Goro pewnie już zesztywniał ze strachu, że zdradzę jakieś jego tajemnice służbowe, bo tak się złożyło, że robiłam praktyki w kancelarii, w której on pracuje. "Tak się złożyło" to może nie jest zbyt fortunne sformułowanie. Co tu dużo kryć - mój chłopak mi załatwił praktyki u swoich szefów. Takie czasy nastały, co zrobić. Ale pracowałam tam za darmo, więc mogę mieć czyste sumienie. No i chyba mnie tam nawet polubili i docenili. Chociaż na początku wcale nie było oczywiste, jak się ułoży nasza współpraca.

Pierwszy dzień w pracy był dość zabawny. Przyszłam taka cicha, skromna i pokornego serca i grzecznie czekałam aż przydzielą mi jakieś zadania. Jednak równocześnie w myślach prosiłam, żeby tylko mogła się wykazać w czymś więcej niż byciu pomocą biurową, bo na takim stanowisku zazwyczaj kończą praktykanci. No ale niestety los bywa złośliwy i akurat pierwszego dnia w sumie sama sobie wybrałam moje zadanie i bynajmniej nie miało nic wspólnego z prawem.

Rozsiadłam się wygodnie za swoim biurkiem i poprosiłam Gora, żeby zrobił mi kawę, bo jeszcze nie umiałam obsługiwać ich ekspresu. Goro na szczęście jest uczynnym facetem, więc od razu wziął się do roboty. Niestety, wokół ekspresu pojawiła się kałuża, a na ekraniku wyświetliło się, żeby opróżnić pojemnik na fusy. Goro zabrał się z niechęcią za to zadanie. Po otworzeniu szuflady okazało się, że ekspres wygląda jakby był na porządnej imprezie i przegrał walkę z tygrysem, haftując na lewo i prawo swoimi fusami. Niezdziwiony ani niezrażony tym widokiem Goro wyrzucił fusy, które szczęśliwym trafem trafiły do szuflady a nie gdzieś obok i nawet jej nie umywszy włożył ją z powrotem. Ja się na niego patrzę ze zdziwieniem i pytam:
- Nie zastanowiło Cię to, że ta kałuża wokół ekspresu zrobiła się przez to, że jest urąbany cały w fusach?
- No faktycznie, może to być od tego.
- No więc?
- Co?
- Może by w takim razie pasowało to oczyścić zanim się użyje?
- Nie, nie. To nie trzeba. To jest wiesz, taki nowoczesny ekspres do kawy. On sam tam wszystko robi. Czyści się itd.

Mój Goro jest naprawdę wybitnie zdolnym prawnikiem, ale do robienia kawy, to on jednak będzie musiał sobie w przyszłości zatrudnić jakąś asystentkę. Przez ten miesiąc ja miałam spełniać też m.in. rolę jego asystentki, więc swoją przygodę w kancelarii zaczęłam od mycia ekspresu.

Jednak już na drugi dzień szefowie postanowili sprawdzić, co potrafię i od tego czasu dostawałam jakieś łatwiejsze zlecenia. Strasznie się tym jarałam, że miałam swoje biurko, swoje dokumenty i swoje sprawy do rozwiązania czy napisania. To wszystko nie uśpiło jednak mojego kobiecego zmysłu porządku. Goro jest w tym względzie przeciwieństwem mnie, bo on uwielbia, kiedy wszystko ma pod ręką i nigdy nie ma czasu, żeby coś odkładać na swoje miejsce. Skutkiem tego było to, że na jego biurku, zawsze była sterta dokumentów tak wielka, że nie miał miejsca na postawienie tam swojego laptopa. No i na tym biurku zawsze wszystko można było znaleźć jak zaginęło:
- Widzieliście gdzieś dokumenty w sprawie X?
- Ja ich nie brałem - odpowiadał Goro.
- Sprawdźcie na jego biurku.
- A no tak. Faktycznie tutaj są.

Jakie więc było zdziwienie, kiedy pod koniec moich praktyk Goro nagle zaczął sprzątać u siebie. Wycieczki chodziły do naszego pokoju, bo nikt nie mógł uwierzyć, że to się stało. Niesłusznie zasługę tę przypisano mnie, że to chyba musiał być mój wpływ, skoro dopiero teraz udało się go namówić, żeby posprzątał. Ja tam sobie czyichś zasług przypisywać nie będę. Chociaż faktem jest to, że odkąd już nie chodzę do kancelarii, stos na biurku Gora jest już dwa razy większy niż przed sprzątaniem. Szefowie nawet już mu grożą, że będą do mnie dzwonić ze skargami.

Mogliby zadzwonić, bo stęskniłam się za wszystkimi ludźmi z kancelarii. Fajnie jest chodzić do pracy, którą się lubi, która cię ciekawi i przynosi ci satysfakcję. Moi szefowie też byli świetni, bo zawsze traktowali mnie poważnie. Mogłam wyrażać swoje zdanie i zawsze brali je pod uwagę. Wciągali mnie też w dyskusje na temat innych spraw. No po prostu było idealnie. Ostatniego dnia, kiedy od nich odchodziłam, miałam aż łzy w oczach, bo tak strasznie mi się tam podobało, że nie chciałam kończyć już tych praktyk.

No i dzięki temu miesiącowi w kancelarii, zamieszkałam pierwszy raz w Łodzi. Mogłam się oswoić z miastem, z którym wiąże swoją przyszłość. I wiecie co? Polubiłam Łódź. Ale dlaczego, to Wam jeszcze kiedyś opiszę, bo to będzie bardziej nastrojowy, liryczny post. Mam nadzieję, że nie będzie mieli nic przeciwko, jeśli czasem będę wrzucać posty w innym klimacie. Ale to dopiero później, bo przecież miałam Wam chronologicznie opowiedzieć, co robiłam w wakacje. A trochę jeszcze tego było... ;)

środa, 24 sierpnia 2011

Witajcie ponownie!

Często powtarzam, że zamiast silnej woli mam gumę do żucia. Przejawia się to zarówno w niedotrzymywaniu żadnych diet, obietnic danych sobie, że będę częściej ćwiczyć, uczyć się, sprzątać etc., jak również, jak się okazało, w obietnicach, że kończę działalność blogową.

Przyznaję szczerze - Dziobak to próżne zwierzę. Kiedy zaczęłam dostawać maile od stałych czytelników, miękło mi serce i oblewałam się rumieńcem, że jak to? Ktoś tam obcy, kto mnie nawet na oczy nie widział, mógł polubić moje pisanie? Komuś się chciało poświęcać czas, żeby czytać co piszę? Ba! Nawet za tym zatęsknił? Wow! To chyba są jakieś żarty! Wierzcie mi, że naprawdę nie oczekiwałam takiej reakcji.

Rozmawiałam też ze słynnym na poprzednim blogu Reggiem i nawet on krzyczał na mnie, że jak ja mogłam przestać pisać, że on tak lubił mojego bloga. A ja nawet nie wiedziałam, że on go czytał! No mówię Wam - szok!

Zrozumiałam w końcu, że na Dziobakowych opowieściach spotykała się grupa naprawdę fantastycznych ludzi, którzy może i nie znali się osobiście, ale mieli wspólną cechę - dość specyficzne poczucie humoru, które jak się okazało, nie jest wcale aż tak rzadkie, jak nam się wydawało;) Nas Dziobaków, jest więcej:)

Dlatego chyba czas spróbować odbudować to miejsce jeszcze raz. Tym razem tutaj. Uciekamy od trolli z Onetu, którzy psuli nam atmosferę.

Mam nadzieję, że nowe miejsce przyniesie mi na nowo wenę. Tego się najbardziej obawiam, bo ostatnio było z nią u mnie kiepsko, stąd też to zamknięcie onetowego bloga. Ale nastawiam się pozytywnie:) Mam nadzieję, że to miejsce stanie się jeszcze bardziej dziobakowe. Może, jeśli będziemy mieli mniej niemiłych gości z Onetu, uaktywni się więcej czytelników, którzy do tej pory byli w ukryciu. Byłoby wtedy fantastycznie:)

Ale na razie muszę się skupić na planie minimum, czyli ogarnięciu nowego bloga pod względem technicznym i graficznym. No i na pisaniu. Znowu będzie mi czacha dymić przez tydzień i będę wyciągać z zakurzonych zakamarków pamięci wszystkie wakacyjne anegdoty, żeby Wam trochę wynagrodzić tę długą przerwę.

Także tego... Jeszcze raz witajcie Dziobaczki:*