wtorek, 3 stycznia 2012

Co ja sucham, czyli epicki wykład

Wiadomo, że człowiek chcąc mieć to wyższe wykształcenie, to powinien mieć dość szeroką wiedzę, żeby nie było, że zostanie wykształciuchem, co to się zna tylko na jednej rzeczy albo nie zna się na niczym. Dlatego, chyba, na studiach prawniczych musimy się uczyć też typowo teoretycznych przedmiotów, które na pierwszy rzut oka, są totalnie oderwane od rzeczywistości. Takim przedmiotem jest np. teoria i filozofia prawa. Każdy wykład z tego przedmiotu jest dużym wyzwaniem, bo profesor lubi popisywać się swoją niewątpliwą elokwencją i wielką wiedzą, a my biedne żuczki/żaczki musimy nie dość że nadążyć z notowaniem za tym co on mówi, to jeszcze spróbować zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. A jak sama nazwa przedmiotu wskazuje, nie jest to łatwe. Żeby sobie urozmaicić ten wykład wyobrażam sobie czasem, że oglądamy sitcom i jako głos publiczności puszczany z taśmy, powinniśmy w każdych momentach, kiedy profesor powie jakąś kluczową tezę mówić chóralne, pełne zachwytu: Łuuuu. Szkoda jednak że tego nie robimy.

Dzisiejszy wykład jednak osiągnął już taki poziom hm... nawet trudno powiedzieć mi czego. Ale żeby nakreślić Wam skąd się wzięła nasza konsternacja po tym wykładzie, muszę zrobić jeszcze jedną dygresję. Kiedyś na tamtym blogu wspominałam Wam w poście o Normalnie nienormalnych o pewnej koleżance w naszej grupie. O niej by można napisać kilka książek i zrobić osobny kanał tv tylko o jej dziwnych akcjach, jednak nie wspominałam tutaj o niej z dwóch powodów. Po pierwsze się jej boję, bo jest nieobliczalna, a podejrzewamy ją o jakieś kontakty z mafią A po drugie, wydaje mi się, że chyba jest chora psychiczna, a z chorych śmiać się nie będę. No ale, jednym z ulubionych tematów naszej koleżanki już od 5 lat jest to, jak to prawnik powinien kierować się w swojej pracy Biblią, bo tam jest wszystko, że inaczej się nie godzi, jest niemoralne itd. itp. Tymi tyradami zawsze wprawiała w osłupienie wszystkich prowadzących ćwiczenia.

Jakie więc było nasze zdziwienie jak na dzisiejszym wykładzie zaczęliśmy omawiać jedną z ideologii wykładni, która polegała na porównaniu interpretacji prawnej, do interpretacji.... biblijnej. Mniej więcej wyglądaliśmy tak:

Moje życie już nigdy nie będzie takie samo. Nagle okazało się, że nasza zagraniczna koleżanka nie jest odosobniona w swoich dywagacjach. Straszna szkoda, że akurat nie było jej na tym wykładzie, bo byłaby wniebowzięta. Kiedy profesor opowiadał o porównaniu Boga do prawodawcy, koleżanka by odpłynęła. No ja niestety jako ta zła, inaczej zareagowałam na te dywagacje. Oczywiście nasunęła mi się zaraz fala różnorodnych komentarzy do tego tematu. 

Moja przyjaciółka już tam ze mną nie mogła, bo mi się zaraz załączył nastrój religijny i zaczynałam jej parafrazować pieśni religijne i śpiewać do ucha, np. Pan Sędzia już się zbliża, Prawodawca jest mym pasterzem itd. No i oczywiście zawsze, kiedy myślę o naszej zagranicznej koleżance śpiewam moją ulubioną piosenkę napisaną przeze mnie o bardzo rozbudowanym tekście, a mianowicie: Dobro, dobro, dobro, lalalala. No i do tego choreografia z machaniem rączkami.

Zaczęłam zastanawiać się też nad tym jak głęboko pójdziemy w tych analogiach religia - prawo. Może by tak na przykład spróbować zanalizować takie zagadnienie: komparatystyka rozprawy i mszy św. Myślę, że spowiedź grałaby tu kluczową rolę, nie mówiąc już o pokucie. Poza tym może trzeba by było się zastanowić 
czy w takim razie posłowie, jako przedstawiciele naszego prawodawcy, nie powinni tak jak księża, czyli przedstawiciele Boga żyć w celibacie? Ja myślę, że to nie jest wcale taki zły pomysł. 

Jak już zaczęliśmy schodzić na wymienianie poziomów interpretacji i doszliśmy przy Biblii do poziomu mistycznego, tylko czekałam, aż profesor zachęci nas do zbiorowego seansu spirytystycznego w celu wywołania ducha prawa. Gorzej jakby na przykład trafił się duch prawa karnego. Łuuuu. A wtedy: Who you gonna call? Ghostbusters! Powiało grozą, mówię Wam.

Tak sobie myślę, że w sumie to lubię prawo, ale jeśli ktoś kiedyś natrudził się, żeby porównywać wykładnię prawa do interpretacji biblijnej, to chyba już coś z nim nie tak było. Ale przynajmniej się wyjaśniło skąd się wzięła teoria i filozofia prawa. Jacyś panowie pewnie usiedli i zaczęli w seansach spirytystycznych w mistyczny sposób poznawać ducha prawa. Tak musiało być. 

4 komentarze:

  1. Rozpieszczasz nas w tym nowym roku, w tak krótkim czasie 2 długieeee wpisy? :D
    Uważaj bo się przyzwyczaimy i uzależnimy :D

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja myslalam, ze historia doktryn politycznych i prawnych to juz byl mega hardcore... Ach ja naiwna ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ach historie wykładowe:) Uwielbiam. Na wykładach, na które uczęszczam nie ma chyba takich teorii , ale za to można uświadczyć czasem trochę niezłych anegdot, bon-motów, a czasem humoru mocno absurdalnego (kury na maszcie telefonii komórkowej)
    W związku z Twoją pracą nad magisterką zapodam zatem anegdotkę na temat promotorów oceniających prace magisterskie.
    Sędzia Wykładowca: " czytałem sobie kiedyś pracę mojego studenta i czytam ten pierwszy rozdział w bólach, a potem zacząłem drugi i to było jak przesiadka z wozu drabiniastego jadącego po wertepach do bentleya mknącego po autostradzie. Zastanawiałem się skąd ta zmiana poziomu w tej samej pracy i w końcu mnie olśniło. Drugi rozdział był spisany z mojej książki" True story:P
    GoroOne

    OdpowiedzUsuń
  4. To prawda, że wykłady bywają wykręcone i to na każdym kierunku. Na moim pewnie też bywały. "Pewnie" bo ja nie bywałem:P Ale jak mi się zdarzyło to było groobo. Może właśnie dlatego, że się zdarzyło. Fajny wpis:D
    GORO

    OdpowiedzUsuń